Znak Ruchu Maitri
MY A TRZECI ŚWIAT
Pismo gdańskiego ośrodka
Ruchu Solidarności z Ubogimi Trzeciego Świata MAITRI
Nr 5 (84) wrzesień-październik 2005

POJECHAŁAM NA WOJNĘ cz. III

Ostatni odcinek rozmowy s. Ezechieli Pyszki ze zgromadzenia Sióstr Kanoniczek Ducha Świętego, misjonarki z Burundi, z uczestnikami naszego ośrodka i dziennikarzami w dniu 27.04.05.

Jaka jest reakcja dzieci na listy z Polski?
Jest to szczęście niezmierzone, że ktoś, gdzieś daleko, o nich pamięta i do nich napisał list. Ci ludzie tam od nikogo nie otrzymują listów. To jest wielkie szczęście. Musiałabym kiedyś zrobić zdjęcie takiego oblicza.

Czy dziecko, które próbuje napisać list, prosi o pomoc?
Na początku radzę napisać: „Oby pokój Boży był z Tobą”. To taki zwyczajowy tytuł: żeby Cię Bóg obdarzył pokojem i szczęściem, następnie podziękowanie, że o mnie pamiętasz... Potem dzieci dziękują za pomoc. Są wdzięczne, bo ja nie ukrywam, że siostry tylko pośredniczą, a gdzieś tam daleko są ludzie, którzy im pomagają.

Jakie są największe problemy tego regionu?
Myślę, że pierwszym problemem jest brak pokoju, poczucia bezpieczeństwa, ciągły stan zagrożenia... Były momenty - niedawno przecież - że rzadko kto spał w domu, wszyscy uciekali. Wcześniej była wojna między wojskiem rządowym a partyzantami. Polegała na tym, że jednego dnia szli sobie na cały kraj i po drodze grabili i kradli, aby przeżyć. I wtedy były walki z wojskiem.

A poza wojną i całym zagrożeniem, jakie ona niesie?
Sądzę, że bieda. Chociaż przez ostatnie lata jest już spokój, bezpieczeństwo. Widać, jak się odrodzili, są lepiej ubrani i szczęśliwsi, spokojni. Stać ich na wysiłek.

Czy duża ilość sierot to jest to również efekt wojny?
Również, chociaż nie tylko. Są też choroby. Jeżeli były obozy po około 20 tysięcy ludzi, nie każdy miał szczęście, że siostry ze szpitalem były w pobliżu. Poza tym ludzie nie mogli opuścić obozu. Wówczas różne choroby zmiatały całe rodziny. Ludzie dożywają zaledwie do 50-60 lat, poza tym mnóstwo dzieci umiera przed ukończeniem 5 lat. Ja się czuję u nich starszą panią, bo kobieta 40-letnia już jest babcią. Co prawda oni twierdzą, że biali żyją dłużej i siostry dobrze się trzymają, bo wiedzą, że biali mają lepszą opiekę zdrowotną, lepiej się odżywiają. Nie muszą ciężko pracować i dlatego żyją dłużej. To jest w ich świadomości udowodnione. I tak jest, bo gdyby mieli dostęp do leczenia, tak jak my, też by żyli dłużej.

Czy siostry jesteście odpowiedzialne za to, żeby dzieci chodziły do szkoły?
Za sieroty, którymi się opiekujemy, oczywiście. Jestem w kontakcie z dyrektorem. Niektóre dzieci mają dwie godziny drogi do szkoły. Ale jest też pięć szkół podstawowych położonych bliżej, na naszym terenie.

A co było dla siostry najtrudniejsze?
Trudno powiedzieć. Bardzo mnie zabolała bezsilność, gdy musiałam jechać do szpitala z kobietą w ciąży na operację i zmarła w drodze. To była bezsilność, bo jednak ten szpital był za daleko. Ale u dzieci z kolei podnosi mnie to, że choć niewiele mają, potrafią być szczęśliwe.

Czy nie można stworzyć tym dzieciom lepszych warunków?
To nie jest pomoc doraźna. To jest systematyczna opieka. Dzieci są objęte pomocą do osiemnastego roku życia. Znając życie w Polsce, znając możliwość dostępu do wszystkiego, gdybyśmy nie wiem co dali naszym sierotom, nigdy nie będzą miały możliwości, by poznać świat, nigdy nie będą mogły wyjechać. Mówię nie tylko o dzieciach, którym pomagamy, ale w ogóle o społeczeństwie. Kiedyś ktoś mnie pytał, czy oni lubią podróżować. Mówię: chcieliby poznać świat, ale zadowalają się tym co mają. Są szczęśliwi.

Czy taka praca daje satysfakcję?
Powiedzieli mi: jesteś twarda, ale dobra i lubimy cię. I to widać: ich uśmiech, gdy powracam z wakacji, gdy wezmą mnie z szacunkiem w ramiona - taki mają sposób powitania.

Jakie są plany Siostry na przyszłość?
Nie myślę o powrocie do Polski, dopóki nie zmieni się wola przełożonych, dopóki zdrowie pozwoli i nie będę na misjach ciężarem.

Czy siostra zna miejscowy język kirundi?
Trzeba się nauczyć na miejscu. Na początku, jak poszłam na pierwszą Mszę świętą, pomyślałam, że jestem w ruchu charyzmatycznym i wszyscy mówią językami. Nic się nie rozumie. To bardzo odbiega od rzeczywistości europejskiej. Poznając francuski, trochę się zrozumie włoskiego, trochę hiszpańskiego, a tamten język nie jest do niczego podobny. Trzeba się uczyć cały czas i nie nauczy się szybko. Są misjonarze, którzy są w Burundi po pięćdziesiąt lat i jeszcze robią błędy.

Czy można się z nimi tak naprawdę zaprzyjaźnić?
Na pewno nie, bo do tego potrzebny jest bliski kontakt. Ale ważna jest też komunikacja przez uśmiech, otwartość, gesty... To jest język podstawowy i oni zdają sobie sprawę, że przecież nie umiemy mówić. Gdy jesteśmy razem z dziećmi czy opiekunami, zawsze rozpoczynam przemowę od słów: Nie mówię dobrze w waszym języku. Zawsze słyszę: ale my cię rozumiemy, mów dalej. Po prostu - wybaczają dużo.

A czy zdarzają się jakieś reakcje na kolor skóry siostry?
Jeśli dziecko przychodzi z obrzeży parafii, gdzie nie ma białych, to myśli, że jesteśmy bez skóry. Dotyka, zachodząc tajemniczo z tyłu.

Czy mieszkańcy Burundi są na was otwarci, czy jest pewien dystans?
Tak, ale to zależy też od regionu i czy są tam księża, siostry, czy jakieś organizacje. Czuję, że jestem akceptowana, bo oni mówią, że jestem dobra, chociaż surowa. To znaczy, że nie dam się oszukać. Oni wiedzą, że ja ich sprawdzam, że już ich trochę znam. Uśmiechają się bezsilnie - nie jesteś głupia, nie da się ciebie oszukać. Jest więc dzięki temu, że jesteśmy tam od lat i oni wiedzą, że nas nie nabiorą, pewien szacunek do nas.

Czy można się od nich czegoś nauczyć?
Pomimo różnych błędów moralnych spowodowanych wojną i życiem w obozach uchodźców (kiedy cała rodzina żyła w bardzo małym pomieszczeniu, a domki były tuż koło siebie... coż, różnie bywało, to jest po prostu ludzkie - wojny mają swoje prawa), wciąż jeszcze jest wielki szacunek dla rodziny, dla ludzi starszych, też dla sierot. W ogóle dla wszystkich opuszczonych. To daje się zauważyć nawet w przysłowiach. Także chorzy umysłowo nie są prześladowani, nie są wyśmiani, mają równe prawa do życia. Jeśli człowiek kaleki chce się ożenić, jeśli go na to stać, nikt się temu nie dziwi. Panna młoda też go akceptuje. Nawet ludzie umysłowo chorzy, jeśli robią głupstwa, kogoś wyzwą, coś rozrzucą czy ukradną - jedynym wytłumaczeniem jest: on jest chory na głowę i wszystko się wybacza. To jest bezwarunkowa akceptacja drugiego człowieka. W rodzinie jest tak samo. Rodzina została jeszcze zdrowa i to jest piękne.
Kiedy im nieraz coś mówię: słuchajcie, nie róbcie tego, to zawsze dodaję: nie myślcie, że ja was krytykuję. Po prostu ja już widzę, do czego to u nas doprowadziło. Ja was chcę po prostu ostrzec przed tym. Oni wiedzą, że my jesteśmy intelektualnie bardziej wykształceni, mamy więcej szkół. Jeśli w Polsce ktoś skończył choćby tylko szkołę podstawową czy zawodową, jednak jest lepiej wykształcony, niż tam. Oni nie mają książek, nie mają nic. Umieją tyle, ile im nauczyciel łaskawie przekaże. Dlatego im mówię: ja was nie krytykuję w czymkolwiek, ja wam chcę po prostu przekazać doświadczenie ze swego życia. I oni to przyjmują i zastanawiają się.

Opracował Wojciech Zięba



Przeczytaj pozostale części wywiadu:
  • Pojechałam na wojnę cz. I
  • Pojechałam na wojnę cz. II


  • [Spis treści numeru, który czytasz]
    [Skorowidz  tematyczny artykułów]
    [Adopcja Serca  - pomoc dla sierot]
    [Strona główna]      [Napisz do nas]