Znak Ruchu Maitri
MY A TRZECI ŚWIAT
Pismo gdańskiego ośrodka
Ruchu Solidarności z Ubogimi Trzeciego Świata MAITRI
Nr 4 (83) lipiec-sierpień 2005

POJECHAŁAM NA WOJNĘ cz. II.


Kolejny odcinek rozmowy s. Ezechieli Pyszki ze zgromadzenia Sióstr Kanoniczek Ducha Świętego, misjonarki z Burundi, z uczestnikami naszego ośrodka i dziennikarzami w dniu 27.04.05.

Czy Wasi parafianie to ludzie, którzy przyjęli chrzest dawno, czy nowonawróceni?
Obchodziliśmy już pięćdziesięciolecie naszej parafii. Wcześniej była ona filią innej parafii, która obchodziła 75 lat istnienia. Są tu katolicy od dziecka, już starsi, ale wojna w kraju nie sprzyjała systematycznej katechizacji. Dlatego w tym roku na Wielką Sobotę mieliśmy w parafii więcej chrztów dorosłych. Powodem jest i to, że dzieci nie chodzą do szkoły, gdzie jest prowadzona katechizacja. Ale co miesiąc jest też do 300 chrztów małych dzieci. Tak więc systematycznie chrzci się małe dzieci, ale też ludzi dorosłych, którzy z powodu wojny nie mogli przyjąć chrztu.

Od jak dawna jest tam chrześcijaństwo?
W Burundi chrześcijaństwo jest od stu lat. Oficjalnie obchodziliśmy stulecie założenia pierwszej parafii. Ale ludzie zawsze wierzyli tam w jednego Boga i nie mieli problemu z przyjęciem chrześcijaństwa, bo nie odbiegało od ich wierzeń. Nie ma tam większych komplikacji, jak w niektórych krajach, z kulturą pierwotną, jakimiś wierzeniami.

Można więc sądzić, że misjonarze nie spotykają się z objawami wrogości, niechęci?
Na terenie naszej parafii naprawdę tego nie ma. Wynika to też z charakteru naszej pracy. Bo szpital, leczenie, choroby, ludzie - to są nasze najbliższe sprawy. Pomaga też fakt, że siostry nie opuściły swego miejsca w czasie wojny. Ludzie to naprawdę doceniają i są wdzięczni, że siostry były z nimi w czasie tych trudnych dni. Ja przyjechałam osiem lat temu i wówczas nasz dom leżał w centrum obozu uchodźców. Siostry się tam świadomie nie przeniosły, ale tak się złożyło, że nasz dom znalazł się w jego centrum. Przyjechałam do obozu, gdzie koczowało 20 tys. ludzi. Nieraz mówię, że pojechałam na wojnę. Ludzie to doceniają i są wdzięczni. Dlatego z ich strony nie spotykamy się z żadnymi objawami niechęci, wrogości czy prześladowania.

A jak przyjmują naszą religię? Czy rzeczywiście się nad nią zastanawiają, czy też przyjmują ją jako część misji szpitala?
Raczej są to wybory świadome. Dowodem na to jest chrzest ludzi dorosłych. Gdy ktoś chce zmienić religię, nie ma większych problemów w rodzinie. Nawet gdyby ktoś był ochrzczony jako dziecko, a potem zmienił religię, inni może by się dziwili, serce by ich bolało, ale nie byłoby żadnych prześladowań.

Czy są tam jeszcze wierzenia tradycyjne?
Nie widać ich za bardzo. Są tak zwani czarownicy, ale ja bym powiedziała, że to raczej znachorzy. Miejscowi księża, Burundyjczycy, na pytanie, jak na to patrzą, odpowiadają: to jest leczenie ziołami. Ja się z tym zgadzam i również lubię zioła, gdyż nimi wyleczyłam kamienie nerkowe. Problem w tym, czy do leczenia dochodzi aspekt magiczny. Jeśli tak, wtedy ich uczestnicy są przez księży karani, czy raczej pouczani. Ale jeśli ktoś idzie do "czarownika" tylko dlatego, że leczy ziołami, my sami do nich wysyłamy. Problemem są np. choroby psychiczne - mamy jednego psychiatrę na cały kraj. Kiedy tutaj świat się wali, my zdrowe czujemy się chore. Tym bardziej ujawniają się choroby psychiczne. Słabsi psychicznie głupieją, chorzy na malarię głupieją. Widać to po oczach. Do słabszych nieraz mówimy: my nie mamy na to lekarstw; idźcie do swoich. A oni wtedy uspokajają ich ziołami.

A co z tradycyjnym kultem przodków?
Raczej tego nie spotykam. Na przykład nie mają żadnego kultu cmentarzy. Zmarłego pochowają i mogą już tam nie wrócić. Mam wrażenie, że nawet nie wiedzą, gdzie kto leży. Powiedziałabym nawet, że to Kościół katolicki wprowadza "kult zmarłych", kiedy w dzień Wszystkich Świętych, Dzień Zaduszny idziemy z procesją modlić się na cmentarz.

Czy jest jakieś tradycyjne życie religijne?
Wydaje mi się, że go nie ma. Nieraz się o to pytam. Są legendy, ale zapisane w książkach. Ludzie o tym nie mówią. Mają za to dużo przysłów na każdą okazję. Przysłowiami mogą się porozumiewać i to wyraża jakby ich ducha. Pierwsze, którego się nauczyłam, brzmi: Pytanie prowadzi do poznania. Potem: Kto nie pracuje, ślina mu leci, wiatr będzie zbierał. Niektóre są nawet takie jak nasze, europejskie. Na przykład: Kij ma dwa końce. Jest też przysłowie, że okraść sierotę, to jakby jeść własne ciało. Jak mnie kiedyś okradli, miałam wciąż co rozdawać biednym. A sierota jest po prostu bezbronna. Oszukać człowieka bezbronnego, biednego, jest czymś najbardziej nieuczciwym. Jest przysłowie: Kraść nie jest źle, źle jest być złapanym na kradzieży. Ale okraść sierotę, która jest bezbronna, osobę starszą czy biedną, to już jest godne potępienia.

Czy rany po wojnie domowej już się zabliźniły, czy jeszcze czuje się jakąś wrogość między ludźmi z różnych plemion?
Nie widziałam wrogości. Wiadomo, że jeśli jakaś rodzina straciła przez wojnę swych bliskich, na pewno ból w sercu został i będzie trwać. Wielkim dziełem będzie tu proces przebaczenia, ale nie powiem, żebym widziała jakąś poważniejszą wrogość na co dzień. U nas w szpitalu na jednej sali leżą osoby z wszystkich trzech plemiona (Hutu, Tutsi i Twa), ale nie widzimy żadnych oznak, żeby między nimi działo się coś nadzwyczajnego. W jednym łóżku leżą dzieci ze wszystkich trzech plemion. Kobiety się opiekują nimi jak swoimi.

Jak ludzie korzystają z pomocy szpitala? Czy może ją dostać każdy, kto potrzebuje?
Każdy. Płaci się symboliczną cenę, ale według mnie to jest też uszanowanie ich godności - nie sugerowanie, że kogoś już na nic nie stać, że jest taką ofiarą życiową, że nie stać go nawet na to minimum. Ale oni wiedzą, że nie są ograbiani. Musimy przecież kupić lekarstwa, zapłacić pensje... Gdyby była regularna pomoc z zewnątrz, można by to ustawić inaczej.

Czy państwo finansuje ochronę zdrowia?
Nam nic nie daje, bo my prowadzimy szpital katolicki, należący do diecezji. Same musimy dbać o lekarstwa i zaopatrzenie. Choć ludzie trochę płacą, musimy też prosić różne organizacje. Szpital wprawdzie należy do diecezji, ale musimy współpracować z ministerstwem zdrowia i poddać się ogólnym zasadom. Nie możemy leczyć całkiem bezpłatnie. Ale oczywiście nie ma u nas zasady, że ludzie, którzy nie mają pieniędzy, nie będą leczeni.

Czego teraz potrzeba ludziom najbardziej? Opieki medycznej, żywności? Czy widmo głodu wciąż ciąży nad tym regionem?
Są trzy województwa, w których przez całe miesiące nie padał deszcz i ogłoszono klęskę głodu. U nas ceny żywności również bardzo wzrosły. Z głodem wiążą się różne choroby. Jeżeli jest niedożywienie, ludzie chorują. Jest również wielka ilość sierot - zarówno wojennych, jak i z powodu chorób, bo rodzice nie mieli dostępu do leczenia.
Jest to wielki problem. Robimy, co możemy i nasz szpital jest bardzo przepełniony. Na porodówce mamy jednorazowo 90 kobiet i do 300 porodów miesięcznie. Jak mówię o tym w Polsce, to ludzie po prostu chwytają się za głowę. Ale tam ciągną do szpitali prowadzonych przez siostry, bo wiedzą, że znajdą opiekę, będą zadbani, a nie zostawieni sami sobie.
Najczęstszą chorobą jest tu malaria. Wiąże się to i z tym, że ludzie w czasie wojny uciekali na mokradła, a ich organizmy są bardzo osłabione. Jestem tu osiem lat i nigdy nie miałam malarii, ale są rodziny, które mogą chorować nawet kilka razy w miesiącu.

Czy sieroty w waszym regionie mają jakiś dom, mieszkają z dalszymi rodzinami?
Tam osierocone dziecko teoretycznie jest chronione, ale w praktyce może być różnie. Normalne jest, że po śmierci rodziców weźmie je najbliższa rodzina. Nawet po śmierci matki, jeśli ojciec ożeni się po raz drugi, albo matka po śmierci męża wyjdzie ponownie za mąż, sierotę przyjmie teściowa czy ktoś inny. Nie ma problemu, jak to bywa w Polsce, że dziecko nie ma gdzie pójść. Na liście Adopcji mam na przykład dziecko, którego rodzice, uciekając skądś, przyszli w nasze rejony i tutaj zmarli. Człowiek, który wcześniej dał rodzicom kawałek swojej ziemi pod budowę szałasu, po ich śmierci wziął dziecko do siebie. Oczywiście ono musiało na siebie pracować, ale nie umarło z głodu, nie zostało samo, nie włóczyło się po lesie. Żyło normalnie, uczciwie. Wpisałam je na listę Adopcji, opłaciłam szkołę, dałam jedzenie. Teraz może się uczyć. Na liście mam więcej dzieci, dla których dostaję pieniądze od Maitri. Jest ich równo 80. Niektóre otrzymują też czasem listy z Polski.

C.d.n.
Opracował Wojciech Zięba



Przeczytaj pozostale części wywiadu:
  • Pojechałam na wojnę cz. I
  • Pojechałam na wojnę cz. III


  • [Spis treści numeru, który czytasz]
    [Skorowidz  tematyczny artykułów]
    [Adopcja Serca  - pomoc dla sierot]
    [Strona główna]      [Napisz do nas]