Znak Ruchu Maitri
MY A TRZECI ŚWIAT
Pismo gdańskiego ośrodka
Ruchu Solidarności z Ubogimi Trzeciego Świata MAITRI
Nr 3 (76), maj-czerwiec 2004

KARTKI Z KALENDARZA cz. II

Kontynuujemy relację polskiej wolontariuszki medycznej z pracy w Malawi.
Wśród pacjentów
W niedzielę jak zwykle pojechałam do Khotakoty na Mszę, tym razem w jednej z wsi oddalonych od Khoty o jakieś pół godziny jazdy samochodem. Po Mszy św. okazało się, że trzeba jeszcze odwiedzić chorych. Zajęło to całe popołudnie, do samiuteńkiego zmroku. Chodziliśmy z księdzem Pawłem od domu do domu. Po udzieleniu sakramentów z reguły badałam chorych, którzy normalnie do szpitala nie dotrą. Żyją w samym środku buszu, nie mają możliwości ani środków na transport do szpitala miejskiego, a co dopiero mówić o leczeniu. Odwiedziliśmy dziewczynę, do której ludzie zawołali księdza, bo podobno jest opętana i ktoś na nią rzucił urok. Po badaniu i wywiadzie okazało się, że choruje na padaczkę, ale tego nie mogli wiedzieć.
Przypadek tej dziewczynki był z medycznego punktu widzenia prosty. Trzeba jednak zachować dużą ostrożność i wyczucie, nigdy bowiem nie można być pewnym diagnozy. Tutaj czary działają naprawdę i nawet umysł medyczny musi przyznać, że wiele ludzi cierpi właśnie z tego powodu. Zdarza się, że wioskowi szamani faktycznie wykorzystują ludzi, przywołując przy ich użyciu duchy zmarłych, które nie zawsze są dobre. I mogą sprowadzić wiele nieszczęścia zarówno na osoby je przywołujące, jak i na ofiary podobnych praktyk.
W jednej wiosce, w której ostatnio byliśmy, ludzie w nocy widzą, jak przez róg pokoju przychodzi do nich szaman wioskowy. Widzą dokładnie postać, która każe im wyjść z domu i iść daleko w busz. Tam zmuszani są do tańców rytualnych miau, czyli tutejszego uosobienia zła. Dzieje się to wbrew ich woli i nie są w stanie odmówić nakazom odwiedzającej ich postaci. Nikt nie wie, co naprawdę się dzieje, jest jednak faktem , że te osoby wracają do domu nad ranem wykończone i brudne, i po prostu padają ze zmęczenia. Rolą misjonarzy, do których ludzie ci zwracają się o pomoc, jest odprawienie modlitw, bo inaczej nikt im nie pomoże. Co ciekawe, w ciągu dnia ludzie ci normalnie pracują, czasem nawet chodzą do kościoła. Koszmar zaczyna się dopiero w nocy. Trudno w to uwierzyć, ale nie pisałabym o tym, gdyby nie było na to dowodów.
Ludzie ciągle stosują tutejsze zioła i medycynę naturalną - z naprawdę różnym skutkiem. Dla mnie czasami jest to ułatwienie. Na przykład po ilości i czasie nacięć na skórze i blizn po wprowadzanych ziołach mogę poznać, jak długo trwa choroba, a jest to bardzo przydatne przy stawianiu diagnozy. Malawijczycy często mówią, że choroba trwa od wczoraj (czyli przynajmniej od miesiąca) albo od dwóch dni (przynajmniej od kilku miesięcy). Może kilka razy zdarzyło mi się usłyszeć, że choroba trwa od dłuższego czasu, ale to są wyjątki. W obawie przed wymówkami, że tak długo zwlekali z reguły nie przyznają się do czasu trwania choroby. A zwlekają z przyjściem do szpitala jak tylko się da najdłużej, stosując się najpierw zawsze do rad tradycyjnych wioskowych uzdrowicieli. Tacy już są.
Najwięcej problemów jest z datami urodzenia, których nikt tutaj nie pamięta i nie przywiązuje do nich większej wagi. Miałam pacjentkę która raz miała 16 lat, kiedy indziej 22 lata - ot, drobna różnica, a wszystko to jednego dnia w czasie wywiadu robionego przez dwie różne osoby. Ale najlepszy był przypadek babci, która mając około 70 lat, mówiła, że ma... 35. Trudno rozeznać się w ich wieku.
Życie na wiosce
Jest jeszcze ciemno, gdy budzą mnie głosy ptaków, pokasływania domowników i sąsiadów. Jest mniej więcej 5 rano, jeszcze nie świta. Leżę na materacu położonym na betonowej podłodze, wokół mnie tylko cztery ściany i malutkie okno z imitacją firanki, no i całe stada mrówek. Mieszkam w typowym wiejskim domu w górach. Są one lepiej zbudowane niż te na nizinach. Z podwórka wchodzi się do izby, mającej około 3 na 4 metry; na czas pobytu gości wniesiono tutaj stół i cztery krzesła. Poza tym nie ma nic. Z izby można wejść do trzech kolejnych równie pustych pomieszczeń wielkości spiżarni. Jedno z nich to moja sypialnia. Można też wyjść na podwórko wewnętrzne. Znajdują się tam dwa paleniska i przybudówka, mniej więcej metr na półtora, która służy za łazienkę: kryta trawą wymurowana budka, za drzwi służy kotara z bambusa.
Jako pierwsza wstaje żona naszego gospodarza Bonifacio. Szykuje drzewo na ogień, podgrzewa wodę w balii do mycia. Wstawia wodę na sime. Powoli rozchodzi się zapach śniadania, który wywabia pozostałych domowników. Poranna krzątanina. Wycieczka do toalety, która jest poza podwórkiem, a jest nią dziura w ziemi. Przed wejściem dobrze jest sprawdzić, czy nie jest zajęta przez innego lokatora, niekoniecznie człowieka. Najciekawiej odwiedza się ubikację w nocy: przedziera się przez wioskowe chaszcze, przeglądając w wyobraźni wszystkie możliwe gatunki węży, owadów i czego tam tylko. W rzeczywistości naprawdę trudno spotkać się z jakimkolwiek zwierzakiem. Na Mulanje są tylko ptaki i oczywiście trochę myszy.
Wreszcie siadamy do śniadania. Najpierw obowiązkowa woda w misce do mycia rąk. Pierwszeństwo mają oczywiście goście, następnie bwana, czyli głowa rodziny, potem reszta domowników. Kobiety i dzieci na wsi nadal nie jedzą posiłków razem z mężczyznami i gośćmi. Czekają przy ognisku, aż posiłek dobiegnie końca i jedzą to, co zostało, dogotowując sobie w międzyczasie sime. Tylko dlatego, że profesja lekarza i biały kolor skóry cieszą się tutaj dużym szacunkiem, jem posiłek wspólnie z mężczyznami. Dla każdej innej tutejszej kobiety byłoby to nie do pomyślenia. W metalowych miskach ląduje na stole pala, czyli rozgotowany z wodą ryż, do którego dodaje się trochę ryżu, który jeszcze nie zdążył się rozgotować. Palę można doprawić solą, zwana tutaj mchere, albo cukrem, prosto z naszej cukrowni w Matiki. I tyle. Jeszcze modlitwa przed jedzeniem i możemy zaczynać.
W tym czasie kobiety krzątają się na podwórku, gotując, piorąc, karmiąc dzieci siedzące na czerwonej ziemi. Najmniejsze przez cały czas są noszone na plecach przez ich mamy. Jak to robią? Pochylają się, chwytają dziecko za rączki i - dosłownie - zarzucają je sobie na plecy. Potem przywiązują je chustą chitenje i... gotowe. Jak to się dzieje, że dzieciak nie wypadnie, nie wiem, ale jest to chyba najprostszy sposób noszenia dzieci, jaki istnieje.
Po południu kobiety zajmują się krojeniem kasawy, która wygląda trochę jak nasza rzepa. Kroją ją, następnie moczą w wodzie przez kilka godzin, suszą i ubijają w drewnianych pojemnikach na mączkę. Z kasawy można robić sime, choć jest ona - przynajmniej dla mnie - obrzydliwa w smaku: kwaśna, szara i ciągnąca się jak guma. Je się ją z masamba, czyli warzywami. Do wyboru są gotowane pomidory z cebulą albo liście dyni. Po posiłku obowiązkowa madzi, czyli woda, Bóg jeden wie, z jakiego źródła. Trochę trwało, zanim przyzwyczaiłam moich gospodarzy, że albo piję herbatę po obiedzie, albo nic.

C.d.n.
Ewa Koźmińska



Przeczytaj pozostałe części relacji z Malawi:
  • Część pierwsza
  • Część trzecia
  • Część czwarta
  • Część piąta


  • [Spis treści numeru, który czytasz]
    [Skorowidz  tematyczny artykułów]
    [Adopcja Serca  - pomoc dla sierot]
    [Strona główna]      [Napisz do nas]