Znak Ruchu Maitri
MY A TRZECI ŚWIAT
Pismo gdańskiego ośrodka
Ruchu Solidarności z Ubogimi Trzeciego Świata MAITRI
Nr 1 (74), styczeń-luty 2004

LIST BISKUPA HIRTHA cz. VIII

Biskup Hirth, prekursor ewangelizacji Rwandy, pisze o swej podróży do tego kraju w r. 1900. Oto kolejny fragment jego relacji z dobiegającej już końca wyprawy.

3 lutego. O godz. 5 rano daje się słyszeć ta sama muzyka, co wczoraj. Rozbrzmiewa dobrą godzinę. Wysyłamy człowieka z pozdrowieniem do króla. Ten zaś zapowiada nam swoją wizytę tego poranka.
Około godz. 11 gromadzą się ludzie króla ze wszystkich pobliskich wiosek. 20 kroków od mojego namiotu mistrz ceremonii, uzbrojony w długą lancę, ustawia w półkole zgromadzonych przed. namiotem. Są ślepo posłuszni, wystarcza jeden gest. Kigeri znajduje się w środku półkola. Ojciec Brard wprowadza gości. Jego Wysokość zbliża się powoli, poznaję jego uścisk dłoni. Podają mu niesiony z tyłu taboret. To lepiej, niż gdybyśmy musieli mu podać nasz składany taboret, który byłby pięknie zatłuszczony! Chyba jeszcze nie podałem tego szczegółu, że szef jest zawsze choć trochę nasmarowany masłem.
Król ofiarowuje nam piękną mleczną krowę z cielakiem, który znajduje się w kręgu, dobrze się prezentuje i nie jest wcale przestraszony. Na dany znak i po wypowiedzeniu imienia przez mężczyznę, który ją przyprowadził, krowa zbliża się posłusznie jak baranek.
Rozmawiamy o sprawach Europy, o cudownościach stworzonych przez białych, ale to nie interesuje króla, który ma tylko jedną ambicję - władać w swoim kraju. Potwierdza to, co wczoraj niewyraźnie obiecał. My wyciągamy nasze prezenty: wielkie lustro w złoconych ramach, nóż, nożyce, żyletki. Nie wywołują one żadnego wrażenia, wszystko idzie w ręce świty. Wielkie pudełko pięknych korali różnej wielkości i kolorów robi wrażenie nieco większe. Dopiero wiele paczek wartościowych tkanin zadowala gościa. W oczach króla szczególnie liczy się piękne okrycie, imitacja atłasu.
Wielkie półkole zgromadzonych ludzi nie jest w stanie zachować porządku, mimo wielkich wysiłków mistrza ceremonii. Wszyscy cisną się do namiotów, skąd wynosimy zwinięte kawałki materiału. Praktycznie każdą rzecz zapakowaliśmy osobno, by było jak najwięcej prezentów. Taka jest tutaj moda.
Mówi się, że król nie może nic zatrzymać dla siebie, że musi wszystko rozdzielić między ludzi dworu i najważniejszych w kraju. Faktycznie, jeszcze tego wieczoru spotykamy ludzi ubranych w nasze kolorowe płótna. Tym sposobem Kigeri trzyma wszystkich przy sobie. Opłaci się strzec królewskiego dziedzińca.
Po godzinie król nas opuszcza. Dowiadujemy się szybko, że był zadowolony z prezentów. Za pół godziny otrzymujemy 70 kóz, około 20 koszy żywności i wiązek drzewa, 5 garnków piwa i 2 duże naczynia masła, niestety zrobionego z moczem. Taki jest tutaj zwyczaj. Ojciec Barthelemy próbuje je z chlebem, ale nie może jeść. Być może przyda się do naszych lamp. Ojcowie martwili się o światło.
Od dwóch dni zanosi się na deszcz. W końcu pada. Będziemy mile widziani, bo mówi się, że deszcz przyszedł razem z nami i jest znakiem błogosławieństwa. Król, który nam o tym powiedział, nie wierzy, by mógł spaść bez naszego wstawiennictwa.
Wieczorem oglądamy z bliska stolicę. Ma ona nie więcej niż tysiąc mieszkańców. Jest to raczej obozowisko. Król posiada tylko 6 dużych chat, każda z podwórzem od 25 do 30 m, zamkniętym palisadą. Okrągła chata ma po przekątnej od 5 do 10 m, a okrycie dachu sięga do ziemi. Taką chatę buduje się dość szybko, gdy król zmienia siedzibę.
Około godz. 9 rano król daje tragarzy do niesienia naszych rzeczy na miejsce, które wybraliśmy. Wyznaczy też szefa do instalacji misjonarzy. W chwili wymarszu daje nam jeszcze prezent, kieł słonia o wadze około 20 funtów. To, co w tych dniach dostaliśmy od króla, pokrywa tylko w części nasze prezenty. Niech Bóg błogosławi nową fundację!
Po zwinięciu namiotów idziemy pożegnać Kigeri. Znajdujemy go u wejścia do chaty, dokładnie tak jak wczoraj. Powinienem był jeszcze dodać, że u wejścia do jego chaty wiszą dwa ogromne rogi krowie, obwieszane amuletami, z pewnością po to, by strzec króla.
Tym razem zwijamy obóz z pokrzepionym sercem. Jesteśmy u kresu naszej wędrówki. Tłum życzliwych ludzi towarzyszy nam jeszcze długi czas. Biedni ludzie! Myślimy wkrótce powrócić do was, by wam przekazać to, na co przezorność nam jeszcze nie pozwala. To będzie wartościowsze od paciorków i odzieży, to będzie Dobra Nowina! Jeśli Bóg zachowa nas przy życiu. W cztery godziny przebywamy 17 km. Znajdujemy się w miejscu gęsto zaludnionym. Na wszystkich wzgórzach widzimy chaty i pola uprawne. Tegośmy tutaj jeszcze nie widzieli.
Rozbijamy namioty w dogodnym miejscu. Miejscowi ludzie wyrażają wobec przewodnika swoje niezadowolenie. Boją się tych, którzy przyszli obejść ich kraj. Bądź spokojny, mój drogi, drobny upominek doprowadzi nas do porozumienia. Miejsce to nazywa się Mala lub Mara.
Naszą misję instalujemy prowizorycznie. Za 5 miesięcy znajdziemy siedzibę ostateczną. Po 5 miesiącach, w porze suszy, będziemy budować. Misja będzie poświecona bez wątpienia Najświętszemu Sercu. Tak rozpoczniemy nowy rok i [pracę w] nowym kraju - Rwandzie. Na planie wikariatu ten kraj jeszcze nie istnieje.
Otaczające nas pagórki są łagodne, około 2000 m n.p.m. Osiedlić się niżej jest rzeczą niemożliwą, bo tam znajdują się bagna porośnięte papirusami i brakowałoby nam drzewa. Ten niedostatek jest odczuwany w całym kraju. W niektórych regionach pali się w kuchni nawozem krowim.

5 lutego. Moje zadanie jest chwilowo zakończone. Muszę myśleć o powrocie. Sądziłem, że nasza wyprawa skończy się dużo szybciej. Chciałem spędzić jeszcze miesiąc w tym kraju, by umocnić naszą pierwszą misję. Pora deszczowa się zbliża, muszę więc myśleć o powrocie.
Rok temu wyżsi oficerowie bali się przejść przez teren Rwandy, bo mieli tylko 150 karabinów. Jak ja będę mógł to zrobić z kilku chrześcijanami, których jedyne uzbrojenie stanowią małe strzelby na hieny?
Kigeri, który nas dobrze przyjął, obiecał mi człowieka. On pomoże nam przebyć kraj z zachodu na wschód. W podobnych przypadkach człowiek taki jest respektowany na równi z królem. Ma on za zadanie prowadzić nas drogami, które wybiorę, aż do granic kraju i starać się o żywność dla nas. Bez takiego opiekuna podróżujący w tym kraju przypomina człowieka, który wszedł do restauracji nie mając grosza w kieszeni. W tej sytuacji jest się skazanym na śmierć głodową, na okradzenie i pobicie.
Przed południem muszę uregulować ostatnie sprawy ze współbraćmi, którzy zostają tutaj, skreślić kilka słów podziękowania do kapitana Bethe i doktora Kandta, którzy zasługują na naszą wdzięczność.
W godzinach wieczornych mamy jeszcze czas, by przejść 16 km. Bagaże zmniejszyły się znacznie. Pozostały jedynie rzeczy potrzebne do rozłożenia obozowiska, kaplica, pościel, trochę wyposażenia kuchennego i rzeczy osobistych. Co damy w prezencie tym, którzy będą nam pomagać w drodze?

6 lutego. Można wyruszyć wczesnym rankiem, zaraz po Mszy św. Wszędzie piękne wioski. Wspaniałe widoki na rozległe pagórki. Opuszczany je. Idziemy w kierunku wschodu słońca. Trochę na południe od naszej drogi znajduje się małe jezioro utworzone przez wielkie rzeki.
Dostajemy prezent: 26 kóz, 40 paczek żywności i mleka. Nie sądziłem, że nasz przewodnik ma takie możliwości. Jak mu się odwdzięczę, gdy będzie tak dalej? Zabrałem ze sobą trochę sukna, ale tylko po to, by zapłacić za żywność. Pozostaje mi jedynie obiecać, że po powrocie wszystko wyrównam. W mojej skrzyni jest jeszcze kilka małych luster, nożyc, a przede wszystkim igły. I to znajdzie chętnych nabywców.

7 lutego. Wczesnym rankiem otrzymujemy 2 kozy; to prezent od szefa wioski. Usiłowaliśmy znaleźć najlepszego przewodnika, by przebyć ten trudny teren, omijając bagna. To wcale nie takie łatwe znaleźć suchą ścieżkę w tym lesie papirusów. Wcale nie myślę brodzić po wodzie, to dobre dla hipopotamów i niektórych gatunków antylop. Być może to dobre dla czarnych, którzy nie myją zbyt często nóg. Dla nas, Europejczyków, to pewna gorączka, tak dużo jest tu różnych mikrobów.
Po godzinie jesteśmy w papirusach. To prawdziwy las na 2-5 m ponad głową. Niebo znika sprzed naszych oczu, niesamowity upał, ciężko oddychać. Dzisiaj trwa to tylko godzinę. Och! Ile wylało się z nas potu! Przy tym wszystkim trzeba się wiele nagimnastykować. Na szczęście nie ma zbyt dużo wody. Są jednak głębokie szczeliny i duże dziury między korzeniami papirusów. Tego nie da się opisać, to trzeba po prostu przeżyć.
Po godzinie myśleliśmy, że to się skończyło. Ale oto przed nami brzeg kilkumetrowej rzeki, której nie można ominąć. Wszędzie wchodzi się na głębię. Powierzchnia wody pokryta jest warstwą zgniłych korzeni. Nawet najdłuższe tyczki nie osiągają dna rzeki. Na szczęście Opatrzność przysyła nam człowieka, który wskazuje przejście.

C.d.n.
Z Kraju Tysiąca Wzgórz nr 6
Na podstawie: Etudes Rwandaise
Volume XIV, octobre 1980,
Universite National du Rwanda, str. 77-85
Tłum. ks. Tadeusz Małachwiejczyk SAC


Przeczytaj pozostałe odcinki listu biskupa Hirtha:
  • Odcinek pierwszy
  • Odcinek drugi
  • Odcinek trzeci
  • Odcinek czwarty
  • Odcinek piąty
  • Odcinek szósty
  • Odcinek siódmy
  • Odcinek dziewiąty
  • Odcinek dziesiąty


  • [Spis treści numeru, który czytasz]
    [Skorowidz  tematyczny artykułów]
    [Adopcja Serca  - pomoc dla sierot]
    [Strona główna]      [Napisz do nas]