Znak Ruchu Maitri
MY A TRZECI ŚWIAT
Pismo gdańskiego ośrodka
Ruchu Solidarności z Ubogimi Trzeciego Świata MAITRI
Nr 5 (69), lipiec-sierpień 2003

LIST BISKUPA HIRTHA cz. III

Idziemy płaskowyżem od czterech dni, a nie wynieśliśmy się wyżej niż 30 m. Nasza Rusisi wije się jak ogromny wąż, tworząc liczne zakola. W jej szerokich do stu i więcej metrów wodach jest pełno krokodyli i hipopotamów. Po 22 km docieramy do Ndavua. Po drodze napotkaliśmy rzekę zbyt szeroką do przebycia. Szliśmy więc w górę przez godzinę, aż znaleźliśmy jej rozgałęzienie. Te dwie odnogi były już łatwiejsze do przebycia. Przeprawialiśmy się jeszcze przez dwie inne rzeki, głębokie na 1,5 metra, co spowodowało, że karawana dotarła do obozu dopiero o czwartej wieczorem.
Znajdujemy się na miejscu prawie sławnym. Dwa miesiące temu odbyła się tutaj ważna konferencja dowódcy sił niemieckich i dowódcy sił Konga Belgijskiego. Granica między tymi dwoma krajami nie jest jeszcze ustalona. W ciągu 15 lat dwa albo trzy razy podejmowano w Europie próby podzielenia tych krajów na papierze. W takich przypadkach teren przypada najczęściej pierwszemu jego okupantowi. Pierwsi zajęli dolinę Rusisi i Kivu Belgowie. Przed dwoma laty zostali jednak wypędzeni przez ich własne zbuntowane oddziały. Wtedy Niemcy pozakładali posterunki wzdłuż Rusisi i Kivu, by łatwiej bronić Afryki wschodniej przed rebeliantami, którzy są jednocześnie znanymi ludożercami.
Właśnie w Ndavua, gdzie obozujemy, znajduje się jeden z rzadkich brodów na Rusisi dostępny sześć miesięcy w ciągu roku.
Przed miesiącami oficerowie kongolijscy odnieśli kilka sukcesów nad buntownikami, którym zabrali 150 strzelb na ponad 1000, które są w ich rękach, a następnie usiłowali przekroczyć bród na Rusisi, by zająć ich dawne posterunki na wschodnim brzegu rzeki.
Lecz tu natrafili na kapitana Bethe z jego siłami niemieckimi i na posterunek, który założył dwa lata temu. Odbyli bardzo gwałtowne rozmowy: każdy z dowódców, belgijski i niemiecki, powoływał się na dokładne instrukcje swego rządu. W końcu, by uniknąć konfrontacji, podpisali jakąś konwencję, według której Kongolijczycy mieli prawo wrócić na wschód od Kivu i założyć tam dwa nowe, prowizoryczne posterunki w pobliżu posterunków niemieckich.
Są to posterunki czysto formalne, dla ratowania honoru sztandaru. Oczekuje się decyzji, która winna nadejść niebawem z Europy. Europejczycy, którzy są na tych posterunkach, jak również oddziały wojskowe i tubylcy, którzy ich otaczają, są poddani władzy niemieckiej. Obie strony mocno się spierają o kilka małych gór, ciągle się spodziewając, że te góry staną się górami złota. Dałby Bóg! Można się spodziewać, że rzeka Rusisi i jezioro Kivu utworzą naturalną granicę między dwoma państwami.
W Ndavua spotkaliśmy porucznika, który żyje trochę jak pustelnik, pilnując brodu. Oprócz oddziału czarnych nie ma innego towarzystwa poza hipopotamami w rzece. Posterunek ten jest tymczasowy (wszyscy mieszkają w małych chałupach ze słomy) i będzie zlikwidowany, gdy tylko Kongolijczycy opuszczą ten brzeg.
Dochodzimy teraz do posterunku belgijskiego, również prowizorycznego. Równina kończy się w pobliżu góry. Dotąd Rusisi z trudem odnajdywała swoją drogę na równinie. Od tego miejsca, aż do jeziora Kivu, skąd wypływa, jest wciśnięta między dwa łańcuchy górskie i jej nurt jest wstęgą wartkiej wody z małymi wodospadami, które ją czynią niezdatną do żeglugi. W każdym miejscu, gdzie góry znajdują się w pobliżu rzeki, słyszymy szum. Nie spotyka się tutaj ani hipopotamów, ani krokodyli,
Wszyscy jesteśmy trochę niedysponowani. Wielu naszych tragarzy jest chorych na biegunkę. Nasze osły już dalej iść nie mogą. Przypisujemy to wszystko niezdrowej wodzie z rzeki, o której Murzyni powiadają, że jest gorzka. Prawdopodobnie taka wypływa z Jeziora Kivu.
Przed przybyciem do posterunku Konga belgijskiego przechodzimy przez rzekę Nyakagunda, która oddziela Urundi od Rwandy. W końcu znajdziemy się w kraju, którego poszukujemy już od dwóch miesięcy. Niech aniołowie stróże tego kraju nas dobrze przyjmą, skoro przybywamy, by pozyskać im kandydatów. Obyśmy odpowiedzieli w pełni na nasze powołanie.
Zapoznajemy się z placówkami Konga. Ku naszemu zdumieniu nie ma tu Belgów. Spotykamy duńskiego sierżanta i włoskiego podoficera na żołdzie Belgii; ich stan posiadania nie jest zbyt imponujący. Żalą się, że są źle płaceni i nie otrzymują zaopatrzenia, że są napastowani przez buntowników, którzy atakują tylko posterunki kongolijskie. Do Europejczyków ponoć nic nie mają. Włoch z Piemontu jest szczęśliwy, że może przyjąć misjonarzy. Ci, których ostatnio spotkał, mieszkają 1000 km stąd. Korzysta skwapliwie z okazji, by dopełnić obowiązków chrześcijańskich i przyjąć Komunię św. Jest to pociechą również dla nas samych, misjonarzy.
Powiadają, że rebelianci (ludożercy Maniema) są naprzeciwko nas z drugiej strony rzeki w liczbie 400. Na szczęście w rzece jest dużo wody. Nasza karawana posuwa się czasem bardzo rozproszona i ci łupieżcy mogliby ulec pokusie wycięcia nam kilku numerów.
W posterunku nr 3 u sierżanta tubylczego Abchul Her. Około 18 km. Po dwóch godzinach marszu spotykamy najpierw wspaniałe źródła gorącej wody, prawie wrzącej. Nie można w niej utrzymać ręki i nasi ludzie próbują w niej gotować kolby kukurydzy. Woda wypływa na powierzchnię ziemi u stóp dość wysokiego wzgórza przez szereg różnych otworów, z których jeden jest duży i szeroki jak ciało człowieka. Rzeka, która przepływa tuż obok, przejmuje tę wodę i dlatego na dość długim odcinku widzi się nad korytem rzeki unoszącą się parę. Woda ta musi zawierać żelazo i siarkę w dość dużym stopniu. Czuje się to w smaku i dostrzega w osadach widocznych wokół. Tubylcy, dość tutaj nieliczni, nie wydają się przychodzić do tych źródeł, by leczyć choroby. Podobno są jeszcze inne źródła o dwie mile stąd. Kiedyś powstaną tu z pewnością uzdrowiska. Na razie w Europie zajmują się analizą tej wody. Opóźniamy się w zaznajomieniu z tubylcami naszego Wikariatu. Znajdujemy się na obrzeżach kraju, te zaś w Afryce nie są nigdy zaludnione. Spowodowane jest to częstymi wojnami między krajami sąsiadującymi.
Nasi tragarze znajdują dosyć jedzenia, ale brakuje im garnków do gotowania. Najemnicy z karawan są znanymi amatorami kur. Te zaś, podobnie jak kaczki i wszelkie ptactwo, stanowią zdecydowaną obrzydliwość w oczach ludzi tego kraju. Garnek, w którym ugotowano kurę albo kaczkę, nie nadaje się już do gotowania innego jadła i dlatego ludzie, których spotykamy, nie chcą pożyczać swoich garnków nawet na jeden raz. Stąd nasi ludzie są zmuszeni smażyć pożywienie bezpośrednio na ogniu, jeśli nie chcą jeść surowych dyń i innych rzeczy. W końcu z powodu garnków nie będziemy się bić z naszymi przyszłymi parafianami. Nie myśl tymczasem, że z tego powodu brakuje tutaj kur. Spotyka się je u wszystkich Murzynów, ale służą one do czarów i różnych przepowiedni: [na temat] chorób, zatruć, śmierci itp.
Szef stacji w Usumbura czuł się zobowiązany dać nam do towarzystwa dwóch swoich czarnych żołnierzy.

Na podstawie Etudes Rwandaises
Volume XIV, octobre 1980, str. 60-67
Université National du Rwanda
Tłum. s. Weronika Sakowska


Przeczytaj pozostałe odcinki listu biskupa Hirtha:
  • Odcinek pierwszy
  • Odcinek drugi
  • Odcinek czwarty
  • Odcinek piąty
  • Odcinek szósty
  • Odcinek siódmy
  • Odcinek ósmy
  • Odcinek dziewiąty
  • Odcinek dziesiąty


  • [Spis treści numeru, który czytasz]
    [Skorowidz  tematyczny artykułów]
    [Adopcja Serca  - pomoc dla sierot]
    [Strona główna]      [Napisz do nas]