Znak Ruchu Maitri
MY A TRZECI ŚWIAT
Pismo gdańskiego ośrodka
Ruchu Solidarności z Ubogimi Trzeciego Świata MAITRI
Nr 1 (74), styczeń-luty 2004

KARTKI Z KALENDARZA cz. I

Wspomnienia polskiej wolontariuszki medycznej z pracy w kraju leżącym w sercu Afryki - Malawi (w Polsce najbardziej znanego z pielęgnic - ryb akwariowych z jeziora o tej samej nazwie).

Już 5.00, prawie jasno, pora wstać. Szybki prysznic w porosłej grzybem łazience. O! Jest ciepła woda! Wspaniale! Płatki z mlekiem w proszku i banan, trochę mogę jeszcze poczytać. Do wyjścia mam nieco czasu, jeszcze herbatka i... biegnę przez dziurę w płocie, koło śmietnika, polną drogą pełną czerwonego pyłu, przez wioskę i ciągnące się aż po horyzont pole trzciny cukrowej. Gdzieś tam w jego wnętrzu znajduje się mała klinika. Pracuję w szpitalu należącym do największej w Malawi kompanii cukrowniczej. Wokół mnie tylko 7.000 hektarów trzcinowego lasu, słodkiego, życiodajnego cukru. Klinika ma pod opieką ponad 20.000 pacjentów, pracowników cukrowego raju oraz ich rodziny. Siwa czapla znów siedzi na swoim posterunku przy pobliskim rowie melioracyjnym i udaje, że jej nie ma. Wstaje słońce, trzcina zmienia swój kolor na prawdziwe złoto. Idę obok fabryki. Zewsząd towarzyszy mi zapach dymu i molasy, nawozu wyrabianego z liści trzciny cukrowej. Naprawdę nie mam pojęcia, do czego można porównać smród, jaki wydziela molasa.
- Madzuka Bwanji? Czy poranek jest dobry? - słyszę od każdego mijanego mieszkańca.
- Dzadzuka. Kaja ino? Dobry. A Twój? - odpowiadam szybko. I tak ze dwadzieścia razy.
Idę do szpitala. Odprawa pielęgniarek, codzienny obchód czterech oddziałów, kolejny pacjent zmarł w nocy, przyszło trochę nowych, ale ogólnie przed weekendem panuje spokój. Potem przychodnia. Znów długie powitania z każdym wchodzącym pacjentem i jego rodziną. Wsłuchuję się w każde słowo, aby zrozumieć, o co pacjentom chodzi. Powoli oswajam się z poszczególnymi słowami w języku chichewe. Mogę już sama pytać: Mukutsoko-mola? Czy masz kaszel? Mukudwala chiani? Co ci dolega? I tak powoli, dzień za dniem, słowo za słowem, rozumiem coraz więcej.

Moi pacjenci
Przychodzą dzieci. Noc była dziś zimna, wiele z nich bardzo kaszle. Zasmarkane, zabrudzone, wystraszone i płaczące... Pacjentka chora na AIDS, która przyszła na rozmowę, może już podejrzewa, na co jest chora. Na jej plecach roczne dziecko. Hendrix, nasz clinical officer, mówi jej, co ją czeka, czemu ma już teraz kaszel, biegunkę, zmiany rakowe na nogach, czemu byle przeziębienie kończy się zapaleniem płuc i bardzo bolesnymi owrzodzeniami grzybiczymi w ustach. Kobieta odwraca głowę i patrzy na swoje dziecko, milczy. Mały zaczyna płakać. Wyczuwa albo widzi w oczach matki strach. Co z dzieckiem? - pyta. - Czy jest bezpieczne? Dziecko płacze, matka daje mu pierś na uspokojenie...
- Lowa ni - proszę wejść! Kolejny pacjent. Dziadek, bezzębny ale z uśmiechem na ustach, narzeka i narzeka, że musi w nocy kilka razy wstawać... Trzeba zbadać mocz. Cukrzyca. Nie powinien jeść cukru, bananów i kilku innych rzeczy. Dieta i leczenie. - A ryż?- pyta. Ryż tak... Ale ta dieta jest nie do wytrzymania w tych warunkach. My to wiemy i on to wie.

Czas na lunch
Matrona szpitala zabiera mnie do siebie na lunch ze swymi dziećmi. W plastikowych miskach, ostatnio bardzo tutaj modnych, przynoszą wodę do obmycia rąk. Najpierw obmywa ręce gość, potem gospodarze. Jeszcze modlitwa przed jedzeniem i zaczynamy. Na obiad sima z gotowanymi liśćmi z dyni i opieczona skóra z krowy, niewątpliwie tutejszy rarytas. Omal nie „puszczam pawia”, gdy próbuję przeżuć tę skórę z łechcącymi podniebienie włosami. Jakoś wytrzymuję. Gra telewizor i oglądamy afrykańską wersję Big Brother z RPA. A mówią, że w naszej telewizji jest kicz...

Jest po pracy, zaczął się weekend
Mam wolne - połowę soboty i niedzielę. Zamierzam jechać do Khotakoty na polską misję. Czekam na transport w szpitalu. Ambulans zawozi mnie do Dwangwa. Szukam kolejnego środka transportu na najbliższe 60 kilometrów drogi w buszu. Na poboczu stoi mini-bus; w środku niewielu jeszcze ludzi z tobołkami pełnymi suszonych, malutkich rybek, z koszami pełnymi chimangi (kukurydzy). Ktoś wiezie kurczaka ze związanymi nogami, ktoś inny przywiązuje do lusterka dopiero co kupione ryby, aby się podczas drogi wysuszyły.
Czekam na wyruszenie minibusa. Ociągają się prawie godzinę. Ciekawe, czy zdążę przed zmrokiem? W końcu ostatnie miejsca zostają zajęte i możemy jechać. Bus mknie, zwalniając na wybojach i mostach; w środku duszno od spalin. Siedzę przy oknie obok dwóch gigantycznych wiklinowych koszy z suszonymi rybkami. Na kolejnym postoju ktoś ryby sprzedaje, ktoś kupuje, wiesza je znów nad oknem i jedziemy dalej. Mijamy kolejne krajobrazy. Jedziemy wzdłuż brzegu jeziora Malawi, które po południu jest niebieskie jak szmaragd. Wokół widać bananowce, żółtą, spaloną słońcem wysoką trawę, trochę drzew, eukaliptusy i mango, po drodze małe wioski i wszędzie biegające dzieciaki, kurczaki i kozy.
Mijamy posterunek policji. - Madam, muli bwa? - słyszę. Jedzie pani sama czy z tym dzieckiem? Policjant patrzy na mojego małego towarzysza podroży. Dokąd? Kiedy pani wróci? To normalna procedura na posterunkach policji: sprawdzają, czy nie przewozi się narkotyków, zwłaszcza popularnej tutaj marihuany, zwanej chamba.
Oto już jestem. Khotakota. Znajome sklepy, drogi, ludzie... Dzwoni moja komórka - to Alex, mój sąsiad z Matiki. Na pewno chce wiedzieć, czy bezpiecznie dotarłam na miejsce.
Macham na pożegnanie do moich towarzyszy podróży i idę... Zachodzi słońce, niebo jest pomarańczowe, ptaki powoli zaczynają śpiewać swoje pieśni wieczorne. Spokój wokoło, dzień już się kończy. Idę drogą kolejne kilkanaście minut, mijam domy po obu stronach. Co chwilę zatrzymują mnie powitania ludzi - „Jak się czujesz?”. Wokoło biegają dzieciaki, zaczepiając radosnym „How are you?”. Cieszą się, gdy im odpowiadam.
Wreszcie jestem na misji, w domu. Uff! Ciepła herbata i orzeszki w cukrze... Witam się z kucharzem. Ks. Paweł przygotowuje rekolekcje. Siadam i czuję, że jest po prostu dobrze. Po tygodniu pracy teraz czas na odpoczynek. Kładę się na ulubionej kanapie i już mnie nie ma. Wszystkie troski szpitalne zostawiam na chwilę bardzo daleko. Jak dobrze tak przez chwilę odpocząć!
Budzi mnie ranek, za oknem świta. Już niedziela! Zaraz msza, potem z powrotem do Matiki. Czas płynie tak szybko...

Jest popołudnie...
Siedzę w gabinecie doktora i popijam kawę ze śmietanką oraz obowiązkowymi trzema łyżeczkami brązowego cukru. Ciepło dziś. Wczoraj po pracy pojechałam do miejscowego klubu. Spotkałam naszego doktora, który, gdy mnie zobaczył, zadzwonił po swoją żonę i też ją sprowadził do klubu. Zebrała się cała elita. Oczywiście mężczyźni pili zielonego Carlsberga, a ja, jak przystało na kobietę - brązowego. Żona doktora przyjechała ze swą własną szklanką do dżinu z tonikiem! Jedliśmy pieczone skórki ze świnki smażone na grillu, które jada się ze wspólnej miski z solą i ostrą papryczką peri-peri (standard nawet w takim luksusowym klubie, jak ten należący do doktora). Tak wygląda mój wolny czas.

Na razie jestem w pracy
Uczę się bardzo dużo. Dzisiaj zostałam dłużej, bo wciąż byli pacjenci czekający na konsultacje u doktora. Choć odbywam tutaj praktykę, ludzie wymagają ode mnie wiedzy i doświadczenia, często muszę więc w szybkim tempie doczytywać materiały o chorobach, których nie udało mi się poznać podczas praktyki w Polsce. Po prostu muszę wiedzieć wszystko, bo kto ma być tutaj taki mądry? Dzisiaj się mocno zdziwiłam. Zaszyłam się w gabinecie, żeby doczytać o astmie, gdyż mamy problem z jedną z naszych pacjentek. Gdy już ustaliłam schemat leczenia, zapytałam doktora, czy tak może być. I co? Sięgnął przy mnie po książkę i w spokoju zaczął czytać o tym, z czym oboje mieliśmy problem! Już widzę takie zachowanie w naszych krajowych warunkach... Dziś także i on specjalnie przyjechał wcześniej ze swego lunchu, by zbadać pacjentkę, z którą miałam dziś problem.
Wczoraj z kolei zostałam w ośrodku zdrowia z jednym ze starszych clinical officerów i też było świetnie. Już umiem przeprowadzić wywiad w języku chichewe. Pozwala mi pytać pacjentów i pomaga, gdy jest problem. Potem mówię, co myślę i razem ustalamy sposób leczenia. To jest dopiero praktyka! A gdy kiedyś wypisałam pierwszą tutejszą receptę, aptekarz przybiegł, żeby mi powiedzieć, jak się cieszy, bo zobaczył, że to na pewno ja musiałam ten lek przepisać - zna wszystkie charaktery pisma, a ten jest na pewno mój. Z początku myślałam, że pomyliłam nazwę albo zrobiłam inny błąd. Ale nie! On się po prostu cieszył, że im pomagam.
Oczywiście wiele razy jest naprawdę ciężko i praca nie jest ani miła, ani przyjemna. Ale chorzy czekają tutaj w kolejce od 7 rano, a często są przyjmowani dopiero koło 11.00. Ci, którzy zostają na oddziałach, są tutaj z całymi rodzinami, choć jest przepis, że do każdego chorego może zostać tylko jeden opiekun. Zwykle rodzina gotuje chorym sime albo ryż i trzyma to w ocieplanych garnkach, coś na kształt termosu. Do tego Cola lub Fanta, albo woda, jeśli nie ma pieniędzy. Dla odwiedzających nie ma tutaj żadnego miejsca do spania, więc śpią na dworze. Jest to bez sensu, bo tną ich komary i potem chorują na malarię. Teraz i tak jest spokój, ale w porze deszczowej jest naprawdę beznadziejnie. Po krótkim czasie leczymy wtedy chorego i całą jego rodzinę. Zamierzają wybudować barak na sypialnie, ale na razie jest, jak jest.

Ewa Koźmińska



Przeczytaj pozostałe części relacji z Malawi:
  • Część druga
  • Część trzecia
  • Część czwarta
  • Część piąta


  • [Spis treści numeru, który czytasz]
    [Skorowidz  tematyczny artykułów]
    [Adopcja Serca  - pomoc dla sierot]
    [Strona główna]      [Napisz do nas]