Znak Ruchu Maitri
MY A TRZECI ŚWIAT
Pismo gdańskiego ośrodka
Ruchu Solidarności z Ubogimi Trzeciego Świata MAITRI
Nr 4 (58), maj 2002

DZIECI W BURKINA FASO

Cz. II wywiadu Wojciecha Zięby z o. Zbigniewem Majewskim, który pracował na misjach w Burkina Faso.

W.Z.: Proszę opowiedzieć o sytuacji dzieci.
O. Zbigniew: Dzieci jest tu bardzo dużo. Są bardzo radosne. Może to dla nas, Europejczyków, jest smutne, że dziecko jest skromnie ubrane, czasem tylko w jakiejś potarganej koszulince. Ale one tym się nie przejmują.
Dziecko nie ma tam łatwego życia, zwłaszcza dziewczynka. To zresztą zależy od plemienia. W Burkina Faso jest ponad 60 plemion, 100 języków. Największe plemię to lud Mossi. Tam dziewczynka już od najmłodszych lat musi nauczyć się pracować. Pracuje bardzo dużo i ciężko. Kiedy byłem tam proboszczem, dzieci najczęściej nie chodziły do szkoły.
Na terenie mojej parafii są wioski oddalone od centrum misji nawet o 40 km i była tylko jedna szkoła. Do tej szkoły chodziło 300 dzieci. Były one wybrańcami losu. Bardzo sobie to ceniły. Bardzo chciały się uczyć, chociaż czasem szły do szkoły kilka czy kilkanaście kilometrów. Dla tych, które mieszkały dalej, rodzice próbowali znaleźć miejsce u jakiejś cioci czy wujka, żeby miały bliżej do szkoły. Dzieci cały czas poświęcały na to, by się nauczyć lekcji, jednak był problem, że często nie miały długopisu czy zeszytu.
Pamiętam, jak przyszedł chłopaczek i mówi: „Czy mógłby mi ojciec dać pracę, żebym mógł zarobić na długopis?” Mnie to wzruszyło. Mógłbym mu dać ten długopis bez pracy, ale wiem, że na drugi dzień tysiące dzieci przyszłoby prosić o długopis. Znalazłem więc jakieś małe zajęcie, by za tę niby-pracę dać mu długopis, aby mógł kontynuować naukę.
Teraz tych szkół jest już kilkanaście. Jest ich wciąż za mało, niemniej zaczyna się jakaś edukacja. Dzieci uczą się, jak brać swoje życie we własne ręce. W ten sposób kraj powolutku podnosi się z nędzy.
Kiedy jeździłem po wioskach, wszystkie dzieci radośnie witały misjonarzy. Przykro mi było, że czasem dziecko miało tylko kijek i tym kijkiem bawiło się w piasku. Dzieci nie mają tam żadnej zabawki. Lubią się bawić, razem śpiewają, tańczą, ale zabawek nie mają. Dzieciństwo mają dosyć trudne. Nie jedzą codziennie, są głodne. Ubranka muszą sobie od 6-8. roku życia kupić same. W czasie pory deszczowej po pracy na polu rodzinnym (jest zwyczaj, że do ok. 15.00 pracuje się na polach rodzinnych; wszyscy twardo pracują - i małe dzieci i staruszkowie) każde dziecko może - jeśli ma jeszcze siłę - uprawić sobie swoje małe poletko. Jeśli dobrze obrodzi, wtedy dziecko zbierze np. orzeszki ziemne, ugotuje je albo upiecze i sprzedaje garstkami na jarmarkach. Jeśli coś uzbiera, to dziewczynka sobie kupi spódniczkę czy sukienkę, chłopak - spodnie czy jakąś koszulinkę. Dzieci muszą niestety zarabiać na siebie, a te, które chodzą do szkoły, muszą sobie zarobić na długopis i zeszyt, bo mamusi na to nie stać. Matka, jeśli ma pieniądze, kupi więcej zboża, żeby dzieci jak najdłużej jadły każdego dnia, by jak najkrócej trwał okres, kiedy jada się co drugi, trzeci dzień. Niemniej dzieci są bardzo radosne, lubią śpiewać, tańczyć, i może nie czują swojej biedy, bo nie wiedzą, że w Europie każde dziecko chodzi do szkoły. Tak mi się czasem robiło smutno, gdy dzieci pytały, czy w Polsce w każdej wiosce mamy wodę. Mówiłem, że mamy, że czasem i w domach mamy... Z niedowierzaniem kręciły głową. - „A my musimy z mamusią chodzić po pięć kilometrów z dzbanem na głowie po wodę!” Bywają wioski, gdzie chodzą i dziesięć kilometrów. Jest to chyba bardzo smutne dla nas, Europejczyków, że te dzieci, zamiast się bawić, muszą ciężko pracować w czasie pory deszczowej, a w czasie pory suchej nosić wodę.
Chłopcy są tu w lepszej sytuacji. Jak lew jest królem zwierząt, tak w Afryce takim królem jest mężczyzna. W porze deszczowej chłopak nie ma wielu obowiązków. Ale dziewczynka musi pracować przy mamusi. Często zajmuje się młodszym rodzeństwem. Jak ma 6-7 lat, już nosi na plecach swoją siostrzyczkę lub braciszka. Musi pomagać sprzątać wokół chaty. Jak jest trochę starsza, musi pomóc mielić zboże, trąc kamieniem o kamień, powinna nanosić wodę, przypilnować rodzeństwa, jeśli są jakieś owce czy kozy, to je paść. To są zasadnicze prace dzieci. Czasem pomagają też przy budowie domków. Chaty afrykańskie są zbudowane z suszonej gliny. Trzeba zrobić małe cegły, które suszy się przy zbiornikach wodnych, a później trzeba je przynieść do domu, więc czasem noszą je dzieci. W czasie pory deszczowej szukają liści roślin, które nadają się do ususzenia, a potem w porze suchej służą jako warzywa do przygotowania sosu.

W.Z.: Czy pamięta Ojciec jakieś wydarzenia, które zapadły Ojcu w serce?
O. Zbigniew: Bardzo mnie uderzyła historia dwóch dziewcząt, które właściwie nie były już dziećmi - miały 13 lat. Na imię miały Zuzanna i Helena. W jednej z wiosek odprawialiśmy misje. Przyszły do mnie i powiedziały: „Proszę ojca, chciałybyśmy zostać siostrami zakonnymi, ale jest problem, gdyż zgodnie ze zwyczajem zostałyśmy przez naszych ojców oddane za żony”. Popatrzyłem na nie. Nie wyglądały jeszcze na tyle, żeby pójść za mąż. Nie zaczęły nawet szkoły, bo w ich wiosce szkoły nie było. Powiedziałem więc, że spróbujemy znaleźć szkołę dla starszych dziewcząt. Pójdą do tej szkoły i być może później uda im się pójść do jakiegoś zgromadzenia zakonnego. Miesiąc po tej rozmowie dowiaduję się, że Zuzanna została złapana przez muzułmanów, ponieważ ojciec właśnie przeznaczył ją na żonę dla muzułmanina.
Był to problem, gdyż przez chrztem świętym - a ochrzciłem ją rok wcześniej - ojciec dał jej wolność. Powiedział, że może zostać ochrzczona i nie będzie jej zmuszał do żadnego małżeństwa. Ale jej starszy brat porwał dziewczynę, muzułmankę, by wziąć ją za żonę. Aby zadośćuczynić za porwaną dziewczynę, ojciec oddał swą córkę sześćdziesięciokilkuletniemu muzułmaninowi za czwartą żonę.
Bywa w Afryce, że dziewczyna jest łapana i zaciągana siłą do domu przyszłego męża. Jeśli przekroczy bramę domostwa, staje się automatycznie żoną. W tej sytuacji Zuzanna, kiedy napadli na nią, żeby ją siłą wprowadzić do domu jej przyszłego męża, zaczęła się wyrywać. Szef jednej z wiosek odebrał ją chłopcom, którzy chcieli ją porwać, wziął ją do siebie i poprosił, żeby przyszedł jej ojciec. Jeśli rzeczywiście ojciec dał ją za żonę, to zgodnie z tradycją on ją odda mężowi. Ale ktoś dał znać do mnie do misji, że ona jest u tego szefa. Pojechałem tam na motorze, żeby ją uratować od niechcianego małżeństwa. Powstał problem, ponieważ ojciec nie przyszedł. Sprawa oparła się o policję. Dziewczyna była pokaleczona, zwichnęli jej nogę w biodrze. Trzeba było z nią iść do lekarza. Niemniej wszystko skończyło się dobrze, ponieważ policja dała tę dziewczynę pod opiekę nam, misjonarzom. Znaleźliśmy dla niej w bardzo odległej wiosce rodzinę, która ją przyjęła i zaopiekowała się nią. Wysłali ją do szkoły i dziewczyna się uratowała. Ojciec przychodził później parę razy z pretensjami, ale w końcu się udobruchał i zostawił jej wolność. Dzisiaj ta dziewczyna jest żoną katechisty. Widziałem w tym roku jej malutkie dziecko. Jest bardzo szczęśliwa. Wyszła za mąż za młodego człowieka i myślę, że przeżyje swoje życie bardzo dobrze.


    Przeczytaj pozostałe odcinki wywiadu:
  • Cz. I: Burkina Faso - kraj godności, nr 3 (57)
  • Cz. III: Zabrakło trzydziestu groszy, nr 5 (59)


  • [Spis treści numeru, który czytasz]
    [Skorowidz  tematyczny artykułów]
    [Adopcja Serca  - pomoc dla sierot]
    [Strona główna]      [Napisz do nas]