Znak Ruchu Maitri MY A TRZECI ŚWIAT
Pismo gdańskiego ośrodka
Ruchu Solidarności z Ubogimi Trzeciego Świata MAITRI
Nr 1 (30), styczeń 1999

OD RUCHU MAITRI DO MISJI W RWANDZIE (cz. I)

      Siostra Jolanta Kostrzewska z bezhabitowego zgromadzenia Sióstr Służek Najśw. Maryi Panny Niepokalanej pochodzi z Wrocławia. W latach 1978-79 działała w Ruchu Maitri. Potem wstąpiła do zgromadzenia i wyjechała do Rwandy. Współpracuje z nami w ramach programu Adopcja Serca. W czasie swego urlopu, który zakończyła 1 grudnia, opowiedziała nam o swej drodze na misje.

Na drodze do powołania
      Moja droga do powołania misyjnego zaczęła się po szkole średniej. Ukończyłam liceum ekonomiczne i zaczęłam pracować. We Wrocławiu przy katedrze był wielki kompleks duszpasterstwa dla młodzieży pracującej "Pod Czwórką". Wtedy prowadziły go nasze Siostry Służki (później przejęła go Diecezja, wreszcie upadł).
       Z jednej strony na mym powołaniu zaważył kontakt z Ruchem Maitri, z którym tam się spotkałam (wisiały tam różne gazetki, m.in. gazetka Ruchu Maitri, który zapraszał do współpracy). Pracowałyśmy w Ruchu pomagając Matce Teresie. Wówczas były tylko wysyłki paczek z darami do Indii. Był to mój pierwszy kontakt z Trzecim Światem.
      Z drugiej strony było spotkanie z misjonarzem z Górnej Wolty, który pochodził z mojej parafii. Bardzo to wtedy przeżyłyśmy. Wyświetlił nam też film o misjach. Były to silne bodźce, które nas wyczuliły na problemy najbiedniejszych. Tak zaczęły się moje zainteresowania Trzecim Światemi tak zrodziło się moje powołanie misyjne.

Udział w Ruchu
      W Ruchu Maitri działałam w latach 1978-79. Były to początki Ruchu. Pracowałam "Pod Czwórką" (później dowiedziałam się, że Ruch działał też innych punktach Wrocławia). Kiedy zaangażowałam się w grupie Maitri, były w niej zaledwie trzy osoby. Wtedy prócz mnie były jeszcze trzy takie "nowicjuszki", moje koleżanki. Działałyśmy też w innym ośrodku duszpasterskim. Do Maitri przychodziłyśmy w dniach dyżurów. Na początku pomagałyśmy osobom, które tam pracowały już wcześniej. Bardzo nam się to podobało i później przychodziłyśmy częściej - nie zawsze co tydzień, ale co najmniej raz w miesiącu.
      Spotkania nie były bardzo regularne. Raz organizowała je jedna, raz druga osoba. Nasz ośrodek był pod wpływem duszpasterzy akademickich, którzy zapewniali nam rozwój duchowy. Nas początkujące uderzało, że miałyśmy nie tylko pakować i wysyłać paczki z pomocą dla najbiedniejszych nędzarzy do Indii. Osoby, które prowadziły grupę, bardzo często nam mówiły o ideach i celach Ruchu, o ewangelicznym podłożu naszej pracy. Nie chodziło tylko o to, że w danej chwili wzruszyłam się ludzką biedą i chcę pomagać.
      Aby jednak nie pomagać tylko komuś daleko, kogo nie znamy ani nie widzimy, później razem pomagałyśmy siostrom, które niedaleko prowadziły dom starców. Nie mogły zdobyć osób do sprzątania. Chodziłyśmy tam zachęcone przez te trzy dziewczyny. Była to dodatkowa praca charytatywna.
      Wtedy też wiedziałyśmy, że grupa uczestników Maitri z innych miast szykowała się na wyjazd do Matki Teresy z Kalkuty. Był to rok 1978. Żadna z nas siedmiu wtedy nie pojechała. Nawet o tym nie marzyłyśmy, bo trzeba było pokryć koszty podróży, a my dopiero zaczynałyśmy pracę. Była to ważna sprawa, bo wyjeżdżające osoby miały zrobić film, by pokazać go w naszych grupach. Te nasze trzy dziewczyny bardzo nas zachęcały, abyśmy się wspólnie modliły za wyjeżdżających, by oni reprezentując Ruch, reprezentowały nas wszystkich.
       Udział w Ruchu miał duży wpływ na moje dalsze decyzje życiowe. Był to mój pierwszy kontakt z Trzecim Światem, z panującą tam biedą i cierpieniem ludzkim. Dzięki temu w konkretnych czynach chciałam wyrazić solidarność z tymi ludźmi. Później doszły inne źródła inspiracji, które pomogły mi wybrać drogę życia zakonnego i życia na misjach, ale pierwszym była właśnie działalność w Maitri. Było to opatrznościowe i pozostanie mi chyba do końca życia. Później było pogłębianie, ale ten pierwszy kontakt z Trzecim Światem był właśnie w Maitri.

Powołanie zakonne
       Potem przyszło moje powołanie zakonne. Gdyby ktoś trzy lata wcześniej mi powiedział, że będą zakonnicą, chyba bym się z tego śmiała. Ale wtedy właśnie poznałam moje przyszłe zgromadzenie. Działało skrycie, jako bezhabitowe, a jednocześnie wykonywało piękną pracę. Pierwsze siostry pojechały już wtedy w r. 1977 na misje do Rwandy. Wstępując do zgromadzenia chciałam też wyjechać na misje. To był mój cel. Nowicjat odbyłam w Sandomierzu. Wtedy już nie miałam kontaktu z Ruchem. Wstąpiłam do prowincji, której przełożona nie bardzo widziała sprawy wyjazdu na misje. Było bardzo dużo potrzeb w Polsce. Często mówiła: "Wy jedziecie na misje, a my tu mamy tylu biednych". Dowiedziałam się, że muszę obrać inną drogę. Pracowałam w wydawnictwie diecezjalnym. Tu zdobyłam mój drugi zawód. Ciągle jednak kołatałam, że chciałabym pojechać. Wreszcie ten czas nadszedł.
       Wyobrażałam sobie misje zupełnie inaczej, niż wygląda rzeczywistość. Myślałam, że pojadę pod jakimś drzewem głosić Ewangelię... Było to bardzo egzotyczne wyobrażenie, ale życie jest o wiele prostsze i trudniejsze. Nie myślałam, że praca misyjna jest tak odpowiedzialna. Powiedziano mi, że jeśli chcę jechać na misje, muszę się przygotować do prowadzenia katechizacji albo do jakiejś pracy socjalnej, albo do pielęgniarstwa.
       Zawsze moim marzeniem życiowym było zostać pielęgniarką. Ale gdy przed egzaminami usłyszałam, że jest 10 kandydatek na jedno miejsce, poszłam do szkoły ekonomicznej. Dopiero w zakonie poszłam do dwuletniego studium pielęgniarskiego w Warszawie. Na misje wyjechałam w 1988 r.

Pierwsze kroki w Rwandzie
       Moje pierwsze wrażenie z Rwandy to szokująca bieda. Dzieci chodziły w podartych, pełnych dziur koszulkach, ledwie okrywających ciało. Spodnie miało mało które. Cała odzież jednego koloru - ziemi. Przez pierwsze dni ubranie ładnie wygląda, a potem... Po prostu dziecko ma tylko to, co na sobie. W tym śpi, chodzi i wszystko robi, aż z niego spadnie i ktoś się ulituje i da mu inne. Wielu parafian ma problem, by pójść do kościoła. W podartym ubraniu nie pójdzie, bo go wygonią i powiedzą, by sobie coś pożyczył.Jest tu też okropny kurz. Jest gorąco. Gdy jakiś samochód przejedzie (choć na wsi jest ich bardzo mało), nie ma czym oddychać.
       Zaskoczyło mnie i to, że ludzie są w stosunku do nas bardzo otwarci. Co prawda mają w stosunku do białych kompleksy, ale gdy usłyszą, że ktoś jest misjonarzem, księdzem czy siostrą, bardzo szybko i spontanicznie nawiązują kontakt. Witają się (jest to czasem cały rytuał) i czuje się, że jest to autentyczne powitanie - nie dlatego, by zaraz coś dostać. Zresztą rzadko coś dajemy, a jeśli już, to w sposób zorganizowany w Kościele, aby dostał ten, kto naprawdę jest najbardziej potrzebujący, a nie tylko ten, kto przyjdzie i prosi.
       Na początku ucząc się miejscowego języka kinyarwanda korzystaliśmy z podręcznika napisanego po francusku przez protestanta, którego pasją był język Rwandy. Poznał go, opracował podręcznik, znalazł fundusze, aby go wydać i sam nas z niego uczył. Odsprzedawał nam te podręczniki, co było dla niego zwrotem poniesionych kosztów. Taki kurs trwa z przerwami 4 miesiące. Jest to okres intensywnej nauki. Potem idzie się na swoją placówkę, korzystając z tego, czego już się nauczyło. Liczy się na to, że życie zmusi do lepszego poznania i używania języka.

Placówka w Karama
       Nasza parafia powstała niecałe 3 lata przed wojną. Wcześniej była filią, do której dojeżdżał ksiądz z innej parafii. Wiele spraw parafialnych spadało na nas, był też odpowiedzialny za filię katolik świecki. Teraz mamy proboszcza, rwandyjskiego księdza, który do nas dojeżdża, ale w parafii nie nocuje.
       Przed wojną były w naszej placówce 4 Polki z naszego zgromadzenia. Mamy też siostry Rwandyjki. Przed wojną miałyśmy 3 placówki w Rwandzie, obecnie 2 i jedną w Zairze. Przez 4 lata (1993-96) byłam odpowiedzialna za naszą delegaturę. Teraz jestem odpowiedzialna za ośrodek zdrowia i dożywiania. Obecnie w Karama są 3 siostry Polki, mamy też 7 pracowników w ośrodku zdrowia i 2 w ośrodku dożywiania. Jedna z sióstr dopiero teraz włączyła się do pracy, a druga jest odpowiedzialna za naszą delegaturę na Rwandę i Kongo.
       W mojej wspólnocie jest siostra, która ma 60 lat. Jest na misjach od 20 lat. Jest też siostra, która ma 24 lata i jest na misjach od 2 lat. Jest ogromna różnica świadomości jednej i drugiej. Bardzo często organizujemy sesje, w czasie których dzielimy się doświadczeniami, aby starsza siostra nie miała swych doświadczeń tylko dla siebie, a młodsza nie musiała przebijać się sama. Lubimy też słuchać młodych, bo oni wnoszą coś nowego. Często nas proszą, aby w tym pierwszym okresie zapisywać sobie swoje spostrzeżenia, które przedstawiamy na naszych sesjach. To nas odnawia i pomaga w naszej formacji. Trzeba wciąż poszukiwać.
       Istnieje możliwość wycofania się po pierwszych wakacjach, jeżeli misjonarz stwierdzi w tym pierwszym okresie, że się do takiej pracy nie nadaje czy mu zdecydowanie nie odpowiada. Zdarzają się takie przypadki, częściej wśród braci niż wśród sióstr. Wydaje się, że kobiecie łatwiej się zaadoptować w nowym środowisku. Ona więcej słucha, jest pokorniejsza. Mężczyźnie się wydaje, że wszystko wie. W Polsce jest łatwiej, bo mężczyzna często potrzebuje podtrzymania ze strony kobiety, szuka go. A tutaj każdy jest sam. Jest to ogromny problem misjonarzy. Dlatego jakikolwiek kontakt, list (wprawdzie często nie odpisujemy, ale wytrwali piszą), mobilizuje nas, ubogaca i pomaga, bo wiemy, że jest inny świat, są ludzie, którzy myślą o nas i modlą się za nas. To jest bardzo ważna sprawa, gdy wiem, że są ludzie, którzy żyją moimi problemami, na przykład gdy dostaję list od swej grupy “czwórkowej”.

Praca w parafii
       Praca socjalna stoi w Afryce na bardzo niskim poziomie i najczęściej zakonników i zakonnice proszą o podjęcie tego rodzaju prac. Przy okazji możemy prowadzić działalność ewangelizacyjną. Jest to chyba najbardziej prawidłowe. Pomagając wiemy, jakie jest życie człowieka, który np. nagle zachoruje. Taki człowiek jest przybity, przygnębiony i wtedy łatwiej do niego dotrzeć.
       Mamy dobre kontakty z grupą charyzmatyczną przy naszej parafii. Często ich zapraszamy, aby porozmawiali z chorym, szczególnie z takim, który jest załamany, a nawet chce umrzeć. Ta grupa bardzo nam pomaga w rozwiązywaniu problemów przebaczenia i pojednania, które po wojnie wydają się nie do rozwiązania ludzkimi siłami.
       Przed wojną nasza parafia liczyła 70 tys. ludzi, więc dotarcie do wszystkich było fizycznie niemożliwe. Organizowało się ośrodki dożywiania dla zagłodzonych dzieci. Ludzi zapraszało się do nas, by na naszych poletkach pokazać im pracę. Są to ludzie prości, wieśniacy, którzy najczęściej nie umieją czytać ani pisać. Potrzebują krótkich, konkretnych informacji, popartych przykładem. W naszym ośrodku dożywiania mamy kawałek ziemi. Oni przychodzą i ją uprawiają. Uprawiamy ją z nimi na różne sposoby - na ich sposób, na taki sposób, jak my byśmy chcieli i na sposób pośredni, który oni wybierają między tymi dwoma. Później pokazujemy im, co urosło. Widzą, że sposób, który chcemy im przekazać, daje największe zbiory. Czeka się na nie w zależności od gatunku rośliny od 6 miesięcy do 2-3 lat. Tak jest w przypadku manioku, który jednak ma tę zaletę, że można go przechowywać, podczas gdy szybko plonujące rośliny trzeba spożywać na bieżąco. Na przykład patatów - słodkich ziemniaków, które są bardziej pożywne i mają więcej witamin niż nasz ziemniak, nie można przechowywać. Dlatego propagujemy uprawę ziemniaka. Na naszych wysokościach udaje się też pszenica.
       Jak wszędzie, tak i w Rwandzie brakuje nam ludzi do współpracy. Nie wystarczy ludziom będącym w potrzebie coś dać. Wielu rzeczy trzeba nauczyć, pokazać, do wielu rzeczy trzeba przekonywać. Są na to otwarci, gdy z nimi pracuję i pokażę im.


[Spis treści numeru, który czytasz]
[Skorowidz  tematyczny artykułów]
[Strona główna]      [Napisz do nas]