Znak Ruchu Maitri MY A TRZECI ŚWIAT
Pismo gdańskiego ośrodka
Ruchu Solidarności z Ubogimi Trzeciego Świata MAITR
Nr 5 (51), czerwiec-lipiec 2001

PRACA MISYJNA W BURUNDI

      Ostatnia część wywiadu z misjonarkami z Burundi ze zgromadzenia Sióstr Kanoniczek Ducha Świętego, które odwiedziły nasz ośrodek w Gdańsku.

Praca z chorymi

      S. Elwira: Do naszego szpitala przychodzą ludzie z odległości 20-40 km. Jest to jedyny szpital prowadzony przez białych. Przyjmujemy ludzi z trzech plemion: Tutsi, Hutu i Batwa czyli Pigmejów. Wszystkich traktujemy jednakowo. Teraz jest u nas wielka epidemia malarii. Nie ma karetek pogotowia. Chorych przynoszą na noszach z odległości nawet 40 km. Żeby przetransportować kogoś w ten sposób na tak dużą odległość, trzeba nawet trzydziestu ludzi. Bardzo często przynoszą nam matki oczekujące potomstwa, oczywiście z różnymi komplikacjami. Wtedy siostra nie może zważać na to, że jest stan wojenny, niebezpieczeństwo na drodze czy strzelanina. Musi wziąć ambulans i jechać do odległego szpitala.
      Przed przyjazdem do Polski przyniesiono do nas wykrwawiającą się kobietę z łożyskiem przodującym i z ułożeniem poprzecznym płodu. Trzeba było przewieźć ją do szpitala, inaczej umrze i ona, i dziecko. Musiałyśmy podjąć decyzję, czy jechać, bo w sąsiedniej gminie odbywały się poprzedniego dnia walki, była godzina policyjna i nie można się było poruszać. Jednak tutaj chodziło o życie matki i dziecka. Siostry postanowiły, że mimo wszystko pojadą. Pojechały o pół do dwunastej. My wszystkie myślami byłyśmy z nimi. Prosiłyśmy Pana Boga  o miłosierdzie, żeby mogły szczęśliwie wrócić. Siostry wróciły o pół do czwartej. Okazało się później, że dzięki interwencji sióstr i lekarzy kobiecie zrobiono cesarskie cięcie. Dziecko i matka żyją. Jest to dla nas wielka radość.
      W ogóle jesteśmy bardzo narażone na niebezpieczeństwa, na przykład zawsze kiedy jedziemy po leki. Często jedzie siostra Ezechiela. Na drogach trwają walki, jednak Opatrzność Boża czuwa. Jednego razu siostry wyruszyły rano. Trzeba było przejechać około 20 km, żeby o ósmej przedostać się przez las, który prowadzi w stronę Bujumbury. Na tej trasie często toczą się walki. Na drodze stały bariery. Tam zatrzymali siostry i mówią, że nie wiadomo, czy będą mogły przejechać, bo był wypadek. Siostra zapytała, czy w razie czego będą mogły wrócić. Zdecydowały się jechać. Rzeczywiście, zobaczyły zabitych ludzi i spalone samochody. Jednak wróciły z tej podróży szczęśliwie. Żyjemy dzięki Opatrzności Bożej. Po prostu na nią liczymy.
      S. Ezechiela: Raz siostra z porodówki zauważyła, że z jedną kobietą dzieje się coś niedobrego. Była to rzadki przypadek, z jakim pierwszy raz miała do czynienia, odkąd jest na afrykańskiej ziemi. Jedynym rozwiązaniem było cesarskie cięcie. Pojechałam do szpitala. Zajęło to godzinę, choć jechałam szybko. W szpitalu podbiegł lekarz i stwierdził zgon. Bardzo to przeżyłam. Wiozłam tę martwą kobietę z powrotem do domu, widziałam jej rodzinę, jej matkę, która miała szesnaścioro dzieci... Tak to przeżyłam, jakbym z nimi była, tak ich pocieszałam. Czekałyśmy, aż zawiadomią wszystkich, aż przyjdą z noszami, żeby ją odtransportować i przygotować do pogrzebu. Usiadłyśmy sobie razem przy poboczu. Mówiłyśmy: "Tak Bóg chciał, tak Bóg chciał..." Było to naprawdę wzruszające, że nas przyjęły w swym bólu, nie odtrąciły. Widziały, że się starałyśmy. Rzadko kiedy się zdarza, żeby nas oskarżały, że siostry czegoś nie zrobiły, jak trzeba.
      Akurat zrządzeniem losu było, że tuż przed przyjazdem tutaj miałam taki sam przypadek. Powiedziałam: "To jest ta sama choroba, jedziemy natychmiast!" Jechałam jak szalona - jak będzie wypadek, to będzie, mówi się trudno. Pojechałam, lekarz szybko był na miejscu mimo przerwy obiadowej. Zaraz była operacja. Tak się cieszyłam, że dziecko i kobieta żyje!
      Zauważyłam, że do naszego szpitala przychodzi dużo ludzi. Mamy tylko 35 łóżek, a siostra miała ostatnio 150-160 chorych. Leżeli na matach, na materacach. Na porodówce jest 9 łóżek i 36 matek oczekujących potomstwa. Mimo to wszyscy idą do białych, bo wiedzą, że oni nie patrzą na przynależność etniczną i zawsze im pomogą. W państwowych szpitalach leki, operacje i wszystko inne jest bardzo drogie.
      Niedaleko jest szpital państwowy (co prawda w ruinie). Nieraz im mówimy, żeby szły tam, przecież tam są łóżka. Odpowiadają, że nigdy tam nie były, łóżek nigdy nie widziały. A przecież są stamtąd. Z zasady przychodzą do nas. Co prawda im tłok nie przeszkadza, ale nas to boli. Chciałybyśmy im stworzyć higieniczne warunki, żeby było czysto. No i jest czysto, ale żeby posprzątać w takich warunkach kosztuje nas to o wiele więcej wysiłku. Trzeba wszystko wynieść na zewnątrz i umyć. A jak są łóżka, to pod łóżkiem się prędzej umyje. Nas to chyba męczy bardziej niż ich. Dla nich jest ważne, że są przyjęci.
      Kiedyś przyjechali do nas bracia z jakiegoś zgromadzenia i pytali, czemu tu jest tak dużo ludzi. Siostra powiedziała, żeby się ich zapytali. Z początku ludzie byli nieufni, bo nie wiedzieli, kto to jest. Ale w końcu mówią: "Jak to, czemu tu jesteśmy? Tu nam jest dobrze, tu siostry nas wyleczą". Bracia na to, że przecież w tamtym szpitalu są łóżka, a nawet materace, ale oni: "Tak? Ja tam nigdy nie byłem, nie widziałem." Nie idą tam, ciągnie swój do swego.
      Oto inny przypadek, który opowiedziała jedna siostra. Pyta dziewczynę, po co do nas przyjechała, a ona: "Jak to po co? Poczułam bóle porodowe, to wsiadłam w autobus i do was. Gdzie będzie mi lepiej? Gdzie pójdę? Przecież tu są moje siostry." No i urodziła i wróciła do domu.
      Śmiejemy się, że nieraz ze stolicy przyjeżdżają do nas rodzić. Bo kobiety z naszych regionów, jak wyszły za mąż i pojechały do stolicy (jest to tylko 80 km od nas, ale to jest stolica, kawał świata), to wracają do nas.
      Też ksiądz opowiadał, jak pojechał do kurii, jakieś 60 km stąd. Spotkał na rynku jakiegoś pana. Gdy się dowiedział, skąd ksiądz jest, prosił: "Niech mnie ksiądz weźmie, ja tam muszę się leczyć." - "Ale przecież tu masz szpital, masz przychodnię." - "Nie, tam siostry leczą, to są moje siostry." Takie mają upodobania. Staramy się i dla nas jest to satysfakcja. Cieszy nas, że nasza praca nie idzie na marne. Gdyby nikt nie przychodził, to by znaczyło, że coś nie jest w porządku.
      Siostry mają duży autorytet. Ja nie jestem pielęgniarką, więc nie mówię o sobie, tylko o moich współsiostrach. Naprawdę ludzie szanują siostry. Nawet jak się idzie na spacer, wołają: "O, ta siostra syna mi uratowała, ja widziałam te butelki (oni nie umieją nazwać leków), dała mu ich piętnaście, ja je liczyłem, i syn jest zdrowy". To jest wzruszające, że po latach o tym wspomną.
      Raz bardzo dziwiłam się, widząc kobietę, która niosła dziecko na plecach i odwracała się tyłem do samochodu. Pytam się, czemu ona tak się odwraca, a siostra mówi, że pokazuje jej dziecko. Pielęgniarka jedzie samochodem, a kobieta jej pokazuje, że to jest dziecko, które przy niej urodziła, przy którym ona jej pomogła.
      Mnie trochę się boją, bo zazwyczaj wożę je na operacje. Wiedzą, że jak ja już przychodzę z kluczami od samochodu, czeka je operacja i nie zawsze mnie lubią. Ciężkie przypadki trudno dowieźć do szpitala, bardzo ciężko jest z paliwem. Jednak my na to nie patrzymy, staramy się każdemu nieść pomoc. Raz się zdarzyło, że dziecko zmarło w łonie matki i konieczna była operacja. Jak ta kobieta mnie zobaczyła, mówię do niej po polsku: "Urodź już, to cię nie zawiozę". Ona popatrzyła na mnie, na drugą siostrę, i tak się wysiliła, że urodziła. "No widzisz - mówię - idę do domu, już nie muszę z tobą jechać".
      Operacje są bardzo drogie. Zdobywamy pomoc przez Polskę, przez różne organizacje. Nie chcemy się wzbogacać. Bierzemy to, co konieczne. Ale operacje nieraz bardzo dużo kosztują. Był nawet taki przypadek, że przyszło zawiadomienie do gminy, że jednego człowieka nie wypuszczą ze szpitala, bo nie ma czym zapłacić. Poszłam do wójta. On poszedł do jego rodziny i powiedział, że trzeba zapłacić sto tysięcy franków burundyjskich. To jest bardzo dużo. Na przykład nasz średni pracownik, nie pielęgniarz, ani nie stróż nocny, zarabia dwanaście tysięcy. I on ma za operację zapłacić sto tysięcy? Człowiek, który ma poletko i ileś dzieci, nigdy takiej sumy nawet na oczy nie widział, więc mówi: "Panie wójcie, sprzedaj pan mnie, dom, żonę, dzieci, a i tak pan tego nie dostaniesz." Wójt napisał list do szpitala, że ten człowiek nie jest w stanie zapłacić.
      Inna operacja, na przykład cesarskie cięcie, kosztuje 30 tysięcy. To też nie jest mało. Tyle kosztuje w naszym regionie, bo w stolicy najtańsza około 100 tysięcy. Więc jak trzeba już którąś zawieźć, to ona patrzy na mnie błagalnie: "Ja nie chcę do szpitala." Ja mówię : "Jedziemy. Liczy się życie twoje i dziecka, pieniądze się znajdą, pozbieracie, najwyżej ileś lat będziecie zbierać i już." Jak jest potrzeba, to nieraz się pomoże, ale nie dla wszystkich przecież starczy.
      Dlatego bardzo wam dziękujemy za pomoc. Gdy byliśmy w wielkim niebezpieczeństwie w czasie epidemii tyfusu w 1996 roku, zwróciłam się do Was o pomoc. Nie miałam za co kupić lekarstw. Wtedy przez księdza Filipka przekazaliście nam pieniądze. Mogłyśmy wtedy uratować setki ludzi, bo w tym czasie przyjmowaliśmy do szpitala do tysiąca osób dziennie. Inne szpitale były zamknięte. Wtedy wokół nas było dużo obozów. Byłyśmy otoczone uchodźcami w namiotach. Wszędzie brak higieny, brak jedzenia, brak środków do życia... Uciekali tylko w tym, co mieli na sobie. Dlatego panował tyfus. Chcę podziękować za wszystko, co robicie dla nas, dla misji, dla naszych czarnych braci. Żyjemy dzięki waszej pomocy. Wiele dzieci może też dzięki niej chodzić do szkoły, a my możemy nad nimi roztaczać opiekę.

Wysłuchał Wojciech Zięba


[Spis treści numeru, który czytasz]
[Skorowidz  tematyczny artykułów]
[Adopcja Serca  - pomoc dla sierot]
[Strona główna]      [Napisz do nas]