Znak Ruchu Maitri MY A TRZECI ŚWIAT
Pismo gdańskiego ośrodka
Ruchu Solidarności z Ubogimi Trzeciego Świata MAITRI
Nr 3 (13), kwiecień 1997

BYŁEM WŚRÓD SIEROT RWANDY

Nad miską fasoli.
      O wydarzeniach w Rwandzie media milczą. Zachód zrezygnował z wysłania sił pokojowych. Czy jest to koniec problemów Rwandy? Aby się o tym przekonać, spędziłem tam z kolegą z Ruchu Maitri z Czech dwa tygodnie. Przywieźliśmy nie tylko zdjęcia i wspomnienia, ale też nowe propozycje pomocy.

       Każda rozmowa w odwiedzanych parafiach Rwandy dotykała sprawy sierot. Ich los jest jednym z boleśniejszych problemów. W przeciętnej parafii jest ich od kilkuset do kilku tysięcy, a łącznie jest ich kilkaset tysięcy! Liczba ich stale rośnie - wciąż giną ludzie. Wiele dzieci nie ma też opieki - jedno z rodziców nie żyje, a drugie jest w więzieniu. Dzieci muszą utrzymać siebie i nosić jedzenie do więzienia - rząd więźniów nie karmi.
      Z wieloma sierotami spotkaliśmy się osobiście. Uśmiechały się, podawały nam rękę, prosiły o zrobienie zdjęcia... Ale nie wszystkie potrafiły się uśmiechnąć. O losie niektórych dowiedzieliśmy się więcej.

Eugenie, Jeanette, Simba...
      Eugénie, 12 lat, straciła rodziców i trzech braci, zabitych w Kibeho w kwietniu 1994 r. Wraz z bratem, odnalezionym dopiero po roku, jest u ciotki - wdowy. Ma dwoje własnych dzieci, przygarnęła też 6 sierot. Potrzebują pomocy żywnościowej i w uprawie ogrodu. Dom jest bardzo mały i nie wykończony.
      Jeanette, 12 lat, mieszka wraz z małym braciszkiem u babci staruszki, która przygarnęła 4 sieroty. Starszy brat Jeanette mieszka u ciotki. Jest chorowita. Ma opuchnięty brzuch i stale kaszle. Chodzi do drugiej klasy. Ich dom wymaga remontu. Babcia martwi się, kto zaopiekuje się dziećmi po jej śmierci.
      Marie Charlotte, 7 lat. Jest u kuzynki - biednej wdowy, która ma jedno własne dziecko. Przygarnęła 7 sierot. Ich dom jest uszkodzony. Marie chodzi do pierwszej klasy. Często choruje - jest niedożywiona.
      Théophile, 12 lat. Po śmierci rodziców w kwietniu 94 r. został sam. Był postrzelony w nogę. Został znaleziony przez wojskowych. Ktoś go rozpoznał i rozpoczął poszukiwania krewnych. Trafił do ciotki, która miała już 5 własnych dzieci. Okazało się, że w odległej miejscowości u innej ciotki jest jego mały braciszek. Trzeba im pomóc w połączeniu się.
      Marie, 11 lat. W czasie wojny była pędzona na śmierć. Jakimś cudem przeżyła. Jest z małym braciszkiem u bardzo już starej babci, która nie ma siły pracować. Marie chodzi do piątej klasy. Nie mają nic, nawet domu, który został zburzony w czasie wojny. Cała rodzina została zabita.
      Simba, 7 lat. Ojciec zginął w 1994 r., matka też nie żyje. Mieszka ze starszą siostrą i dwoma braćmi u swego wuja, młodego chłopca, również sieroty. Przygarnął 6 dzieci, choć jest zupełnie sam. Ma nadzieję, że uzyska pomoc, by wybudować domek dla sierot i w przyszłości będzie mógł się ożenić.

Tragedia dzieci Rwandy
      Tę smutną opowieść można ciągnąć jeszcze długo. Niemal wszystkie dzieci Rwandy zostały głęboko zranione. Według badań UNICEF 80% dzieci słyszało krzyki torturowanych i mordowanych, najczęściej rodziców i rodzeństwa. 58% dzieci jest sierotami: co drugie dziecko nie ma matki, 39% nie ma obojga rodziców, prawie 90% dzieci straciło kogoś z rodzeństwa.
      W różnych ośrodkach otacza się sieroty opieką i próbuje goić ich wewnętrzne rany. W parafiach powstają projekty pomocy sierotom. Ruch Maitri wspiera niektóre z nich.

Wojna w życiorysie
      Wiele dzieci uciekało za granicę. Obozy uchodźców zostały jednak w październiku zaatakowane. Uchodźcy znów musieli uciekać. W czasie ucieczek wiele dzieci zagubiło się lub utraciło najbliższych, zmarłych z wycieńczenia, głodu czy chorób, albo zabitych.
      Skutki wojny są widoczne w codziennym życiu dzieci. Wiele domów jest zniszczonych, a dzieci żyją w opłakanych warunkach. Wyrwano drzwi i okna, nie ma za co wstawić nowych. W nocy bywa dość chłodno, a w wielu domach nie ma nawet koca. Dzieci wciąż przeziębiają się i chorują. Są często obdarte i brudne. Nie mają mydła, odzieży na zmianę - w tym samym chodzą, pracują, bawią się, śpią... Ludzie, których na to stać, dbają o schludność i elegancję. Niektórzy wolą nie dojeść, byle kupić porządne ubranie. Ale wiele dzieci nie ma sobie czego odmówić - jadają najwyżej raz dziennie.

Dzieci okaleczone przez wojnę
      W jednej ze szkół sfotografowałem plakat, wydany przez UNICEF Rwanda. W prostej, kolorowej formie przedstawia dzieciom czającą się śmierć - miny, które wciąż są groźne. Ukazuje, gdzie się można na nie natknąć i jak je rozpoznać. Niestety, widziałem też dzieci, które na minach utraciły kończyny. Niektóre trafiają do prowadzonego przez Braci Miłości ośrodka rehabilitacji dla kalekich dzieci w Gatagara. Przed wojną były to głównie dzieci upośledzone fizycznie, ofiary polio... Dziś są tu też ofiary wojny - rączki poobcinane maczetami, nóżki poobrywane przez miny... Ale ośrodek nie jest w stanie przyjąć wszystkich. W czasie wojny w 1994 r. był zniszczony. Wyposażenie do dziś jest niekompletne, personel uległ rozproszeniu. Są tu warsztaty ortopedyczne, produkujące protezy. Jest to kosztowne przedsięwzięcie. Ci, których na to stać, płacą. Inni - w miarę możliwości - przyjmowani są bezpłatnie. Wielu jednak nie stać nawet na dojazd. Zwłaszcza sieroty. Ośrodek też nie ma pieniędzy, by pomóc wszystkim potrzebującym.

Zranienia wewnętrzne
      Pomocy potrzebują też ludzie zranieni wewnętrznie. Nie śpią, nie jedzą, boją się, ciągle gdzieś uciekają, nie mogą pracować, nie mogą się modlić, trawi ich nienawiść... Jest wśród nich wiele dzieci, zwłaszcza sierot. Ciągle im się przypomina, co widziały - trupy, krew, zabita matka, zabite rodzeństwo... Wielokrotnie ocierały się o śmierć. To są straszne przeżycia. Zostawiły ogromny ślad w ich psychice. Objawy są różne, począwszy od wszystkich objawów psychosomatycznych (na skutek przeżycia silnych stresów następuje choroba fizyczna), a kończąc na fobii, na objawach ogromnego strachu, cierpienia. Doznają go nawet małe dzieci.
      Poznaliśmy małego chłopczyka, którego historię opowiedziała nam jedna z sióstr zakonnych: "Petero to chłopczyk, którego w 1994 r. znaleziono w bananach. Miał chyba 3 lata. Chodził, płakał i szukał swoich rodziców. Nie chciał jeść i był już umierający. Zaciął się i nic nie mówił. Kobieta, która go znalazła, przyniosła mi go ze słowami: "Bierz go! On nic nie mówi, nie je. Zaraz mi umrze, więc nie chcę go w domu." Wzięłam go do nas, posadziłam na fotelu. Dałyśmy mu herbatniki, herbatę. Mówić zaczął dopiero po roku - najpierw troszeczkę, potem coraz więcej. Teraz już rozmawia normalnie. Gdy go znaleziono, był w szoku. Powiedziałam do kobiety, która go znalazła: "Weź go z powrotem. Jeden szok przeszedł, gdy nie znalazł rodziców. Teraz zmiana rodziny - drugi szok..." Zgodziła się, ale mamy jej pomagać. Szukają jeszcze jego bliskich. Chłopiec ciągle bierze tą kobietę za rękę i mówi: "Chodźmy do bananów, bo tam są moi rodzice". Tyle zapamiętał. I mówi: "Jak mój ojciec przyjdzie, trzeba go ładnie ugościć. Niech zostanie u nas. A jak mama przyjdzie, to jej nie przyjmować. Niech sobie idzie do bananów, bo mnie tam zostawiła." On jeszcze nie wie, że ją zabili i musiała tam zostać. Ciągle szuka. Mówiłam do tej kobiety, żeby go często do nas przyprowadzała, by porozmawiał troszeczkę, żeby się nie bał - a bał się strasznie. Ale już się nie boi. Trzeba było dokonać transfuzji krwi. Często choruje na malarię mózgową. Jest słaby, był niedożywiony. Ale już ma ładne oczka, będzie żył."
      Opowiadanie siostry trwa dalej: "Była u mnie jedna dziewczynka. Ma chyba 9 lat. Widziała, jak zabijają jej rodziców i małego braciszka. Ona tak kochała tego braciszka! Pewnego razu zaczęła w nocy strasznie krzyczeć. Dostała szału, rzucała się - trzeba ją było trzymać. Gryzła każdego, kto do niej podchodził. Trwało to trzy noce. Potem rano przynieśli ją tutaj. Uspokoiła się. Powiedziałam o tym jednej pani, która się zajmuje rodzinami. Obejrzała ją i zabrała do lekarza-psychologa, który leczy takie zranione dzieci rysunkami. Dał jej kolorowe kredki i zeszyt. Widziałam te rysunki. Wszyscy bez głowy, bez nóg, bez rąk, krew się leje - same straszne rzeczy, zabijanie... Teraz jest na tyle wyleczona, że już nie krzyczy nocami. Ale ma jeszcze ciągle lęki. Ciągle wspomina tego braciszka, rodziców... Wiele dzieci tak cierpi. Właściwie one wszystkie coś takiego przeżyły. One widziały to wszystko."

Sieroty z jednej tylko parafii
      Jednym z etapów naszej wędrówki była parafia Ruhango, gdzie poznaliśmy siostrę Irenę Stachowiak, polską pallotynkę, która opiekuje się sierotami z terenu parafii. Ma już ponad 70 lat. Jest jednak żwawa, wesoła, pełna dobroci i serdeczności. Promieniuje z niej ogromne ciepło - to po prostu dobra babcia, do której każde dziecko chciałoby się przytulić. Biedne dzieciaki do niej lgną. Czasem próbuje udawać surową, gdy któreś chce ją naciągnąć, próbując uzyskać pomoc częściej, niż by to wynikało z przyjętych zasad. Czasem nawet przetrzepie któremuś portki (sam widziałem - aż kurz leciał!). Ale dzieciaki się tym zbytnio nie przejmują. Czekają cierpliwie, nawet po kilka godzin - w końcu siostrze przejdzie, użali się i pomoże, choć może nie powinna. Środków nie starcza przecież dla wszystkich.
      Siostrze pomaga dorywczo kilku świeckich. Ale to za mało. Trzeba zatrudnić przynajmniej trzech pracowników, którzy regularnie odwiedzaliby sieroty. Tylko tak można poznać ich rzeczywiste potrzeby, zadbać, by pomoc była skuteczna i dobrze wykorzystana, by dzieci nie stawały bezradne wobec problemów które je przerastają... Niestety - nie ma środków. Też na konieczną administrację.
      Ewidencja sierot potrzebujących pomocy jest więc niepełna. Nie sposób do wszystkich dotrzeć. Wiele dzieci mieszka w odległości kilkunastu kilometrów, a siostra nie dysponuje nawet rowerem (prosiła o pomoc w zakupie 4 rowerów po 350 dolarów każdy - dla siebie i swych współpracowników).
      Około 2500 sierot zostało umieszczonych w rodzinach zastępczych. Z reguły jednak potrzebują one wsparcia, aby mogły dzieci wyżywić. Wśród nich jest 820 dzieci szkolnych. Koszt nauki w szkole podstawowej wynosi ok. 24 dolarów rocznie. 10 dzieci jest w szkole średniej. Trzeba im opłacić internat, kupić wszystkie potrzebne rzeczy, zapłacić za naukę... Bardzo dużo to kosztuje - za jednego ucznia najmniej 230 dolarów rocznie. - "W zeszłym roku dostałam dla nich pieniądze. W tym roku nie wiem, skąd wezmę - mówi siostra Irena. - Za jednego ucznia płacą 4 nauczycielki z Białegostoku. A co będzie z resztą? Bardzo dużo dzieci nie chodzi do szkoły. Jaka będzie ich przyszłość?"
      W ewidencji jest 36 rodzin po pięcioro, sześcioro sierot, które żyją całkiem same, bez opieki dorosłych - razem ok. 200 dzieci. Najstarsze z nich rzadko ma ponad 12-14 lat.
      Ok. 700 maluchów znaleziono na drogach, w zaroślach... Trudno je doprowadzić do normy. Głód spowodował całkowite wyczerpanie organizmu. Wybrane sieroty dostają pomoc żywnościową co 2-3 tygodnie, zależnie od posiadanych środków. Rozpoczęto tę pomoc, bo dzieci bardzo cierpiały głód.
      Są tu też sieroty, które nie mają zupełnie nikogo na świecie. Jest ich aktualnie 56. Jak znajdzie się ktoś z rodziny, dziecko się oddaje. Są organizacje, które szukają rodzin. Robią zdjęcia i wywieszają, gdzie jest to tylko możliwe. Starsze dziecko wie, że mieszkało np. koło jeziora - i tam się szuka. A maluchy nie wiedzą nic, tak że są już stracone. Czerwony Krzyż odnalazł trochę rodziców lub kogoś z członków rodziny i dzieci pojechały w różne strony Rwandy, lecz na ich miejsce ciągle zjawiają się nowe, przywiezione przez Czerwony Krzyż. "Stale jest wielki ruch sierot - mówi siostra. - Są też rodziny, które tłumaczą się, że nie mają co jeść i wyrzucają znalezione dzieci. Musimy szukać nowe rodziny zastępcze i obiecać im pomoc."
      Oprócz pomocy sierotom siostra prowadzi ośrodek wydawania żywności i innych darów, z których korzystają nie tylko dzieci. Stale musi poszukiwać środków na zaspokojenie choćby najpilniejszych potrzeb, odwiedzać urzędy, załatwiać zakupy - po kilka ton żywności jednorazowo... Trudno sobie wyobrazić, jak może temu wszystkiemu podołać.
      60 dzieci z tej parafii otrzymuje aktualnie pomoc z Polski w ramach programu "Adopcja Serca". Wiele czeka na ofiarodawców. Siostra pragnie zapewnić taką regularną pomoc przynajmniej sierotom, które żyją same.

W odwiedzinach u sierot
      Mieliśmy możliwość odwiedzić sieroty w ich domach - zarówno w Kigali, jak i na wsi. Warunki życia w mieście wydają się znośniejsze. Jest tu bliżej źródeł pomocy. W domach są najbardziej podstawowe sprzęty. Po wodę idzie się blisko. W niektórych domach jest nawet prąd, choć prowizoryczne instalacje budzą zgrozę. Byliśmy u wdów samotnie wychowujących nawet po kilkanaście sierot. Korzystają z pomocy parafii, a również z naszych funduszy.
      Gorzej jest na wsi, zwłaszcza u sierot, które są same. Po wzgórzach oprowadzały nas dwie czternastoletnie dziewczynki, mające pod opieką po kilkoro młodszego rodzeństwa. Po drodze przysiadały, by odpocząć. Były głodne. W ich glinianych lepiankach nie ma niemal nic. Na klepisku mata, na której śpią dzieci. Łóżko, a raczej zbita z kołków prycza, nie starcza dla wszystkich. Całe wyposażenie domu to poobijany garnek, palenisko z kamieni, kanister na wodę (dobrze, jeśli jest), nędznej jakości koc i... to wszystko. W garnku garść gotowanych słodkich ziemniaków dla najmłodszej dziewczynki. Dla starszych nie ma nic. W drugim domu otrzymana z parafii fasola przechowywana przez sieroty wprost na klepisku. Raj dla szczurów, które wesoło popiskują pod powałą.
      Odwiedzając sieroty trafiliśmy też kilkakrotnie do domów, prowadzonych przez młode, dwudziestokilkuletnie dziewczyny. Zrezygnowały z małżeństwa (nawet mając już narzeczonych!), aby zająć się sierotami. Często mają zaledwie ukończoną szkołę podstawową. Nie mają pracy - zresztą prowadzenie domu dla kilkunastu czy nawet dwudziestu sierot jest wystarczającą harówką. Same nie są w stanie utrzymać dzieci. Pomagają im parafie. Również dzieci pomagają w prowadzeniu domu, przygotowywaniu posiłków, sprzątaniu, starają się coś zarobić, by dołożyć do wspólnej kasy. Udało im się stworzyć naprawdę ciepłą, domową atmosferę, dać dzieciom miłość, której są tak spragnione. Podziwiam odwagę i poświęcenie tych dziewcząt. Choć nie jest to zjawisko częste, ma wyjątkową wagę w tym zniszczonym przez nienawiść i wojnę kraju.

Sieroty pracują
      Mali chłopcy i dziewczęta codziennie idą kilometrami po wodę. Teren jest górzysty, a źródła są w dolinach. Na nabranie wody czekają w kolejce godzinami, a wyprawa trwa nierzadko cały dzień. Wracają pod górę, niosąc 20-litrowe kanistry na głowie. Tym, którzy kanistra nie mają, wody brakuje - noszą ją w małych bidonach czy w garnkach, które służą do wszystkiego: do gotowania, mycia, prania... Podobnie noszą na głowach olbrzymie wiązki drewna na opał.
      Sieroty bywają wykorzystywane przez bogatszych. Pracują za jedzenie na polu, pasą bydło, pełnią też rolę służących. Poznaliśmy sześcioletnią dziewczynkę, która codziennie gotowała jedzenie dla dużej rodziny, sprzątała, prała, nosiła wodę... Mieszkała w ich domu. Raz przypaliła fasolę. Wyrzucono ją z domu na noc. Przygarnęli ją sąsiedzi. Rano przyprowadzili dziewczynkę do parafii. Zajęły się nią siostry. Szukają dla niej nowej rodziny. Czy tym razem trafi lepiej?
      Dziewczynki w wieku 12-14 lat uciekają do Kigali. W domu nie widzą dla siebie żadnych perspektyw. Nie mogą się uczyć, nie mają pracy, pod opieką głodne rodzeństwo, do wychowywania którego nie są przygotowane... Szukają łatwego zarobku. Po wioskach krążą ludzie, którzy je werbują do "pracy". Dziewczynki mają swoje marzenia: chcą mieć sukienkę na zmianę, materac do spania... Słyszą obietnice, że za miesiąc będą sobie mogły to kupić. Jedna z poznanych dziewcząt wróciła po pewnym czasie z niczym. Dostała tylko na opłacenie przejazdu. Ale jej sąsiadka mówi: "Dobrze, że tak się stało. Jej przykład odstraszy inne. Niestety, wiele dziewcząt wraca nie tylko bez pieniędzy, ale też w ciąży i z AIDS."

Taniec dziękczynienia i pożegnania
      W ostatnim dniu spotkaliśmy się z sierotami, które wspiera Ruch Maitri. Siostra, która się nimi zajmuje, tłumaczy dzieciom, że gości zawsze należy przyjąć i okazać im radość - jest to element rwandyjskiej kultury. Do zwyczaju należy też zachowanie wdzięczności za wszelkie otrzymywane dobro.
      Na przywitanie dzieci śpiewają i tańczą przy akompaniamencie bębnów i klaskania. Mają około 10 lat. Zadziwia precyzja zespołowo wykonywanych figur, skomplikowanych kroków tanecznych, olbrzymie wyczucie rytmu. Niektóre tańczą poprawnie. Ale inne tańczą całą duszą. Wydaje się, że tańczy każdy mięsień, każda komórka ich ciała... Jest to niezapomniane przeżycie. Gdy zamknę oczy, wciąż widzę te małe tanecznice.
      Rozmawiamy z kobietami, które przyjęły sieroty do swoich domów. Niektóre już znamy. Chciałyby mieć adresy ludzi, do których dzieci mogłyby wysłać list, opisać im swoje nieszczęścia. Dwunastoletnia Jeanette deklamuje wiersz pt. "Sierota". Mówi: "Nie mam rodziców, nie mam przyjaciół, nie mam nikogo. Wszyscy są bardzo szczęśliwi oprócz mnie..." Jest to lamentacja nad sierocą dolą.
      Dzieci dziękują nam oklaskami za pomoc i przybycie. Tańczą kolejny taniec, śpiewając pieśń dziękczynną, wykonywaną na przyjęciach, uroczystościach, czasem też w kościele. Gesty są powolne, pełne godności. Następny taniec wykonują w rytm pieśni, śpiewanej na zakończenie różnych uroczystości. Podają orzeszki ziemne - uprzejmy znak, że czas rozejść się do domów. Szkoda...
      Wychodzę ze świadomością, że choć odjeżdżam, tych dzieci opuścić nie mogę. W mym sercu i w moim życiu jest dla nich miejsce. Wiem, że mogę pomóc choćby niektórym z nich. Wiem, że spotkam wielu ludzi, którzy też tego zapragną.

Co możemy zrobić?
      Jedną z form pomocy jest tzw. Adopcja Serca - objęcie patronatu nad konkretną sierotą w Rwandzie przez pokrycie kosztów utrzymania dziecka w równowartości 12 dolarów (obecnie 37 zł) miesięcznie. Takie zobowiązanie można podjąć indywidualnie lub wspólnie z innymi. W przyszłości można będzie dostać zdjęcie dziecka, informacje o jego losie, a nawet nawiązać korespondencję. W akcji uczestniczy już ponad 300 osób.
      Wsparcia potrzebują też nowe projekty, jak zatrudnienie pracowników, którzy będą odwiedzać sieroty w domach, nauka robótek ręcznych i krawiectwa dla osieroconych dziewcząt i wdów, alfabetyzacja sierot, które nie pójdą do szkoły, nauka lepszej uprawy ziemi, zakup kóz dla sierot, z których pierwszy przychówek zostanie oddany kolejnej rodzinie, pokrycie kosztów nauki szkolnej sierot...
      Nasza pomoc jest dla nich szansą - nie tylko na przetrwanie, ale też na usamodzielnienie się, zdobycie środków utrzymania. Też od nas zależy, jaka będzie ich przyszłość.

Wojciech Zięba


[Spis treści numeru, który czytasz]
[Skorowidz  tematyczny artykułów]
[Strona główna]      [Napisz do nas]