Znak Ruchu Maitri
MY A TRZECI ŚWIAT
Pismo gdańskiego ośrodka
Ruchu Solidarności z Ubogimi Trzeciego Świata MAITRI
Nr 3 (82) maj-czerwiec 2005

KARTKI Z KALENDARZA cz. VI


Ewa Koźmińska w Malawi
Ostatni już - niestety - odcinek bardzo sympatycznych wspomnień polskiej wolontariuszki medycznej z jej pobytu i pracy w Malawi, jednym z najbiedniejszych krajów świata (według raportu UNDP z r. 2004 mieści się na 165 miejscu ze 177 sklasyfikowanych krajów).
Zrobiłam miejsce dla hipopotamów i krokodyli
Wczoraj mój szef dał mi wolny dzień. Musiałam gnać 150 kilometrów, aby odmeldować się w biurze imigracyjnym. Zajęło mi to cały dzień, ale za to w nagrodę popływałam sobie wieczorem w jeziorze. Było to niesamowite - słońce właśnie zachodziło, jak zwykle zbyt szybko, żeby nawet wyciągnąć aparat. Po prostu wpadło za horyzont jak śliwka i już go nie było. Jednak zanim zniknęło na dobre, mieniło się różnymi kolorami, wstał też wielki księżyc - wczoraj zupełnie czerwony, co wróży tutaj zmianę pogody i koniec zimy (!). Powoli nadchodzą upały...
Jezioro było tak spokojne, że aż trudno było uwierzyć. Nieustannie zmienia ono swoją barwę: o świcie jest ciemnogranatowe, potem różowe i na koniec - chwilę po zachodzie słońca - woda robi się srebrzystobiała, jaśniejsza od nieba. Niesamowite to wszystko! Pływałam z dużą przyjemnością w mieniącej się kolorami wodzie, patrząc, jak rybacy powoli wypływają w swoich łodziach dłubanych z pni drzew na wieczorny połów, jak ptaki - dotychczas odpoczywające na plaży - zrywają się do lotu, by złapać muszki, unoszące się nad wodą.
Tuż po zachodzie wyszłam z wody, robiąc miejsce dla ewentualnych krokodyli i hipopotamów, które zaczynają swoje żerowanie po zmierzchu. Zawsze zostaje trochę czasu, bo zachód jest około osiemnastej, a hipcie żerują od dwudziestej drugiej. Po drodze - na szczęście tylko z samochodu - widziałam dużego, czarnego węża. Co ciekawe, tubylcy nie mają zwyczaju jeść mięsa węży, choć nie mają nic przeciwko pieczonym polnym myszkom, zwanym tutaj mbewa. Co prawda węże zabijają, ale ich nie jedzą. Oddzielają głowę od ogona i palą jedno i drugie w oddzielnych ogniskach, żeby wąż nie mógł się odrodzić.
Bardzo lubię podróżowanie, ma to tutaj niesamowity urok. Jadąc z reguły jedyną drogą, mija się kolejne wioski, kobiety niosące na głowach olbrzymie wiązki słomy, dzieci z ogromnymi wiadrami, pełnymi wody, którą czasami muszą nieść z bardzo daleka, umiejętnie balansując, by nic nie ulać, stragany, zbite z desek, z przejrzałymi na słońcu pomidorami, śnieżnobiałą kassawą, bananami o wszelkich możliwych kształtach i smakach. Krajobraz zmienia się co kilkadziesiąt kilometrów, na przemian: busz z górzystymi wyżynami, piaszczyste plaże i lasy kauczukowe. Często widać drzewa mangowe i niziutkie bananowce.
Wieczór szczerości
Wczoraj mieliśmy wieczór szczerości z sąsiadami. Zapytali mnie, co myślałam, jak ich pierwszy raz zobaczyłam. Powiedziałam bez ogródek, że się bałam i że dopiero po pierwszej przeżytej nocy uwierzyłam, iż mogę tu dożyć do końca tych trzech miesięcy. Ubaw był niezły. Powiedziałam Hutsonowi, że bynajmniej nie był dla mnie wtedy miły. W zamian usłyszałam wiele dobrych rzeczy, bo i dla nich mój przyjazd był - delikatnie mówiąc - sporą niespodzianką. Pogadaliśmy, a potem zrobiliśmy zrzutkę produktów spożywczych i usmażyłam dla wszystkich naleśniki. Można powiedzieć, że przyjęli mnie do swojej grupy. Po południu nawet kupili dla mnie picie, bo widzieli, że padam po 4,5-godzinnej Mszy niedzielnej.
I tak leci dzień za dniem, rozmowa za rozmową, spotkanie za spotkaniem - czas płynie, odmierzany kolejnymi rozmowami z ludźmi, początkiem i końcem pracy. Każdy dzień jest inny, bo inni są ludzie, których spotykam na swojej drodze. Powoli wyzbywam się tej naszej europejskiej obojętności na drugiego człowieka. Tutaj powitanie na początku dnia ma zawsze swoje znaczenie, nikt nie może po prostu zbyć drugiego zwykłym "cześć". Można powiedzieć, że przecież ludzie są wszędzie tacy sami, dobrzy i źli, tylko że tutaj zawsze spotkaniu towarzyszy radość.
Pewnie jestem próżna, ale lubię się przeglądać w twarzach spotykanych ludzi, lubię widzieć uśmiech i odrobinę radości w oczach, nawet gdy okoliczności, zwłaszcza w szpitalu, nie sprzyjają niczemu dobremu. Uczę się nieść ulgę nie tylko lekami, ale też dobrym słowem czy gestem. I widać efekt: powoli dzieciaki przestają płakać na mój widok już po czasie krótszym niż piętnaście minut. I to się liczy!

Ewa Koźmińska


[Spis treści numeru, który czytasz]
[Skorowidz  tematyczny artykułów]
[Adopcja Serca  - pomoc dla sierot]
[Strona główna]      [Napisz do nas]