Znak Ruchu Maitri
MY A TRZECI ŚWIAT
Pismo gdańskiego ośrodka
Ruchu Solidarności z Ubogimi Trzeciego Świata MAITRI
Nr 3 (82) maj-czerwiec 2005

PODRÓŻ BEZ MAP cz. II

Kolejny fragmenty książki Podróż bez map Grahama Greene'a. Prezentowany fragment pochodzi z I rozdziału części drugiej, "Zachodnia Liberia".
Skraj lasu
[...] Tragarze szli nago, z przepaskami na biodrach; na czarnej lśniącej skórze pot zostawiał ślady podobne do ślimaczych. Nie wyglądali na mocnych, nie mieli brzydko rozwiniętych mięśni boksera; przy cienkich jak u kobiet nogach dziwnie raziły typowe stopy tragarzy, płaskie jak ogromne rękawice i rozklapujące się niczym ciasto; myślałbyś, że dźwigane ciężary cisną im stopy do ziemi w peine forte et dure*. Nawet ich ręce były dziecięco chude, lecz kiedy chcąc ulżyć swoim czaszkom podnosili na parę cali pięćdziesięciofuntowe skrzynie, mięśnie zaledwie pęczniały, nie grubsze od powroza.
Byliśmy na skraju olbrzymiego lasu, który pokrywa całą Republikę z wyjątkiem kilku mil Wybrzeża; wspięliśmy się stromo od posterunku granicznego w Foya, i od pierwszej wsi, do jakiej doszliśmy, widzieliśmy między chatami busz; dalej poszarpaną kaskadą opadał ku morzu, wznosił się i znów opadał, a niekiedy pęczniał w zielone równiny. Setki mil tych równin, wysokie palmy sterczące jak szczotki kominiarzy. Chaty tutaj, i na całym terytorium Bande, są okrągłe, o spiczastych trzcinowych dachach, zwieszających się ponad barwionymi i od połowy wysokości bielonymi ścianami z gliny. Chaty mają jedne drzwi, a czasem i jedno okno; na środku podłogi popiół z ognia, rozpalanego co dzień o zachodzie słońca od wspólnego dla całej wsi żaru, napełnia jedyną izbą dymem; dym broni od moskitów, broni w pewnym stopniu od pcheł, pluskiew i karaluchów, ale nie od szczurów.
Bardzo są do siebie podobne te wsie zbudowane na pagórkach, na różnych poziomach, niczym miasta średniowieczne; ścieżka, która prowadzi przez busz, opada stromo do potoku, gdzie mieszkańcy przychodzą kąpać się i prać bieliznę, potem wznosi się nagle na szeroki bity trakt, wychodzi z cienia ku sylwetce spiczastych dachów, odcinających się od blasku południa. Ziemia we wsiach nosi na sobie blizny suchych łożysk strumieni. W centrum stoi dom zebrań, a na skraju wsi kuźnia - obydwa budynki bez ścian, otwarte na wszystkie wiatry.
Ale choć niemal wszystkie wsie, w jakich przebywałem, miały te wspólne cechy - wzgórek, strumień, dom zebrań, kuźnię, roznoszenie w ciemności po wsi tlącego żaru, krowy i kozy stojące między chatami, mały lasek drzew bananowych podobny do pęku długich zielonych piór do odkurzania - każda różniła się nieco od innych. Mimo całego zmęczenia po siedmiogodzinnej wędrówce przez splątany i wcale niepiękny las, nigdy mi się nie znudziły wsie, w których spędzałem noc; świadomość istnienia na tym leśnym bezludziu małej dzielnej społeczności, osaczonej przez słońce zbyt gwałtowne, by móc pracować, i przez ciemność wypełnioną złymi duchami - miłość tutaj to ramię zarzucone dokoła szyi, kurczowy uścisk w dymie chaty; bogactwo to mała kupka orzechów palmowych; starość to różne dolegliwości i trąd; religia to kilka kamyków w centrum wsi, gdzie leżą pochowani zmarli wodzowie, w cieniu kępy drzew, wśród których wiją sobie gniazda ryżowce wyglądające jak żółte i zielone kanarki, to człowiek w masce i spódniczce z rafii tańczący w czasie pogrzebów. Wszystko to było niezmienne, zmieniał się co najwyżej stopień życzliwości tubylców wobec obcych, natężenie ubóstwa i bezpośredniość lęków. Ich śmiech i szczęście cechowała najwyższa w przyrodzie odwaga. Miłość, jak powiadają, została wynaleziona w Europie przez trubadurów, tutaj istniała ona bez zasadzek cywilizacji. Byli czuli dla swoich dzieci (rzadko słyszałem, żeby dzieci płakały, chyba na widok białej twarzy, i nigdy nie widziałem, żeby je bito), byli czuli wobec siebie nawzajem w łagodny, ściszony sposób; nie wrzeszczeli ani nie dokuczali nikomu, nigdy nie wyładowywali rozdrażnienia jak europejscy biedacy w ostrej mowie lub nagłej bójce. Przez cały czas miałem świadomość pewnego poziomu uprzejmości, do którego musiałem się dostosować.
I to byli ludzie, którym, jak mówili kombinatorzy, agenci handlowi na Wybrzeżu, nie można ufać. "Czarny zawsze pana nabierze." Na nic się nie zdały moje późniejsze protesty, że nie natrafiłem na żaden przykład nieuczciwości ze strony boyów, tragarzy, tubylców w interiorze - tylko na łagodność, uprzejmość, uczciwość, jakich bym nie znalazł, ba, nawet nie śmiałbym się spodziewać w Europie. Dziwiło mnie, że mogłem podróżować przez kraj, gdzie nie było policji, z dwudziestoma pięcioma ludźmi, którzy wiedzieli, że moja skrzynka na pieniądze zawiera dużo srebra, dla nich całą fortunę. Nie byliśmy teraz na terytorium angielskim czy francuskim, czarny rząd na Wybrzeżu nie przejąłby się, gdybyśmy znikli, i niewiele by zdziałał w tej sprawie. Nawet nie mogliśmy się uważać za uzbrojonych: pistolet automatyczny leżał w skrzyni na pieniądze, nigdy nie nabity, nigdy nie oglądany; bardzo łatwo byłoby zainscenizować wypadek w czasie przechodzenia przez mostek z pnączy, a jeszcze łatwiej i mniej drastycznie byłoby po prostu zapodziać gdzieś skrzynkę z pieniędzmi czy zgubić nas w buszu.
Nie ulegało wątpliwości, że biali na Wybrzeżu myśleli: "Biedny głupiec, nawet nie wie, jak go nabierają". Ja jednak nie byłem "nabrany"; nie miałem wypadku nawet najdrobniejszej kradzieży, chociaż w każdej wsi roje tubylców wchodziły do chaty, gdzie cały dzień leżały moje rzeczy, mydło (rzecz wielkiej dla nich ceny), brzytwa, szczotki. "Może pan mieć boya przez lat dziesięć - mawiali - a pod koniec on pana nabierze." I odstawiając puste szklanki wychodzili na iskrzącą się światłem ulicą, potem zaś szli do sklepu, by zobaczyć, kogo sami mogą nabrać tego ranka we właściwy, handlowy sposób. "Żadnego przywiązania po piętnastu latach - twierdzili. - Ani cienia prawdziwego przywiązania" - oczekując zawsze, że dostaną od tych ludzi więcej niż to, za co im zapłacili. Zapłacili za usługę, a oczekiwali oprócz niej miłości.
Miałem nadzieję, że o piątej dotrzemy do misji, tymczasem doszliśmy tylko do nowego wzgórza, nowego skupiska chat i kamieni, i gęstego lasu poniżej. Przed chatami suszyły się bele bawełny, a małe drzewko wystrzelało w niebo jedynym bladoróżowym kwiatkiem. Ktoś wskazał na misję - w nisko stojącym słońcu biały budynek wyraźnie odcinał się od lasu. Był on oddalony o co najmniej dwie godziny drogi i nasza wędrówka zmieniła się bardziej niż zawsze w wyścig ze zmrokiem, który zmrok prawie wygrał. Spadł na nas właśnie, kiedy wyszliśmy z lasu i skręcali w plantację bananów u stóp Mosambolahun. Gdy przechodziliśmy między chatami, było już zupełnie ciemno i zimno, tylko w mroku migała długa, biała, muzułmańska szata starego kucharza, który szedł przodem niosąc przygotowanego do pieczenia koguta. We wszystkich chatach palił się ogień i dym snuł się po wąskich ścieżkach gryząc w oczy, ale małe płomyczki były jak dom rodzinny: stanowiły afrykański ekwiwalent świateł spoza czerwonych zasłon wsi angielskiej. Chyba ze dwieście chat Mosambolahun tłoczyło się razem na skale w kształcie ściętego stożka; były dalekie i w swym pogańskim niechlujstwie obce czystemu schrystianizowanemu Bolahun, ogrodowi-wsi, położonemu niżej na dawnym karczowisku. Szeroka wyrównana droga zbiegała lekko ku Bolahun; stamtąd, z dołu, sunął kołyszący się hamak i mała hałaśliwa grupka ludzi. Hamak zatrzymał się koło mnie i stary, bardzo stary człowiek z długą białą brodą, w szacie z miejscowej tkaniny, wytknął na zewnątrz rękę. Był to wódz Mosambolahun; dziewięćdziesięcioletni starzec drżał, trząsł się i uśmiechał, a jego otoczenie gadało jak najęte. Nie umiał ani słówka po angielsku, ale chłopak ze strzelbą, który znalazł się przy mnie, wyjaśnił, że wódz wraca do domu z Tailahun, gdzie umarł wódz bratniego plemienia. Uniesiony dalej przez niecierpliwych tragarzy, machał starą wyschniętą ręką, uśmiechał się łagodnie, dziwnie, z zakłopotaniem. Jak się dowiedziałem później, to on był przyczyną brudu w Mosambolahun; nie posiadał autorytetu, był marionetką w rękach ludzi młodszych. Miał ze dwieście żon, lecz współplemieńcy sprzedawali mu po kilka razy tę samą żonę; za stary był, aby się doliczyć. Wiedział, że jest za stary, chciał ustąpić komuś młodszemu, ale utrata marionetki nie dogadzała rozwydrzonym mieszkańcom wsi. Kiedy ich nudził, mówili mu, że teraz jest biskupem, a to mu się podobało, więc się uspokajał.
Należało przejść do misji dwie mile pod górę, przez wieś Bolahun, gdzie niskim tonem skrzeczały żaby. Misja należała do zakonu Świętego Krzyża, klasztornego zgromadzenia Amerykańskiego Kościoła Episkopalnego. Kazałem zwalić rzeczy na ziemię wzdłuż bungalowu i czekałem, aż księża wyjdą po błogosławieństwie. Dobiegał mnie ze środka szept łaciński, w ciemnościach błyskały tylko białka oczu moich tragarzy, którzy przykucnęli w milczeniu na werandzie, zanadto zmęczeni, by rozmawiać. Ale ów szept łaciński reprezentował cywilizację lepszą niż blaszane budy angielskiego portu, lepszą niż wszystko, co widziałem w Sierra Leone; i kiedy księża wyszli, a jeden z nich w białej szacie, falującej w zimnym ostrym wietrze, wskazał mi schronisko dla podróżnych, po raz pierwszy nie wstydziłem się porównania między białym i czarnym. Wreszcie w tym zakątku Republiki znanej z ucisku i przekupstwa znalazło się coś, co nie miało w sobie handlowego posmaku. Stwierdzenie, że mała grupka księży i zakonnic posiadała miernik szlachetności i uczciwości równy miernikowi tubylczemu, było najwyższą pochwałą. Czy to, co przynieśli z sobą w postaci ukrzyżowanego Boga, jest wyższe niż lokalne wielbienie fetysza, to już temat dalszych dociekań. [...]

C.d.n.



* Peine forte et dure - tortura, w czasie której oskarżonego kładziono z rozłożonymi rękoma i nogami, a na jego piersi umieszczano żelazny ciężar, który stopniowo go dusił (przyp. red.).



Przeczytaj pozostałe fragmenty:


[Spis treści numeru, który czytasz]
[Skorowidz  tematyczny artykułów]
[Adopcja Serca  - pomoc dla sierot]
[Strona główna]      [Napisz do nas]