Znak Ruchu Maitri
MY A TRZECI ŚWIAT
Pismo gdańskiego ośrodka
Ruchu Solidarności z Ubogimi Trzeciego Świata MAITRI
Nr 7 (71), październik 2003

LIST BISKUPA HIRTHA cz. V

Rwanda, styczeń-luty 1900

Jesteśmy zaproszeni przez doktora Kandta. Zacny to człowiek, któremu żydowskie pochodzenie nie umniejszyło szczerości. Urodzony jako żyd, został później ochrzczony w kościele protestanckim. Zajmuje się jedynie pracą naukową. Zgromadził już dużą kolekcję bardzo ciekawych rzeczy, co przyniesie mu zapewne sławę i ubogaci muzea. Jego praca ma wielkie znacznie. Jest trudna, wymaga bowiem znajomości języka tubylczego. Zadziwia mnie, jak ten człowiek mógł to wszystko zgromadzić w ciągu jednego roku.
Kandt dużo podróżuje po Rwandzie. Jej badaniom chce poświęcić najbliższe trzy lata. Był już na dworze królewskim, skąd wyniósł niemiłe wrażenia. Poniważ przybył tam z małą liczbą ludzi i bez żadnej świetności, potraktowano go obojętnie; zabrakło nawet dla nich jedzenia.
Zupełnie inaczej zaprezentował się Bethe. Przybył na dwór ze stuosobowym, dobrze uzbrojonym oddziałem. Nie brakło więc dla nich ani honorów, ani jedzenia. A co będzie z nami, biednymi misjonarzami? Modlimy się, aby Bóg dla swojej chwały przygotował nam ludzkie serca. Oczekujemy spotkania z królem z lękiem.
Kandt chętnie informuje nas o wszystkim, czego dowiedział się na temat Rwandy. Stara się też przekonać nas, abyśmy zostali nad Kivu. On wierzy, że tutaj chrześcijaństwo przyjmie się najlepiej. My jednak mamy swoje racje i chcemy zacząć od centrum kraju. Kandt, chcąc przyczynić się do rozwoju naszego dzieła, daje mi czek na 100 rupii. Szkoda, że sam nie chce założyć misji. W ten sposób mógłby przygotować nam teren.
Zdecydowaliśmy się pójść na dwór królewski i przedstawić nasz projekt założenia misji w Rwandzie. Komendant Bethe, jako szef okręgu, dał nam zezwolenie, swego tłumacza i dwóch żołnierzy, którzy towarzyszyć nam będą na sam dwór. Tragarzy dostarczy nam brat króla, urzędujący w jednej z prowincji Rwandy, sąsiadującej z Kivu.
Bethe, który wyjeżdża na urlop, czeka tylko rozwiązania sprawy granic. Obiecał nam, że raz jeszcze złoży wizytę królowi i odwiedzi nas w naszej nowej misji. Trzeba powiedzieć, że pracował on bardzo dużo i bardzo dobrze podczas tych dwóch lat. Tubylcy nazywają go mukiza - zbawiciel, bo broni ich przed uciskiem Kongijczyków. Dzisiaj zrobiliśmy około 10 kilometrów.
Wczoraj spotkało nas nowe rozczarowanie. W nocy uciekło dwudziestu tragarzy. Znaleźliśmy nowych dopiero około dziewiątej rano. Dziś słońce w górach jest bardzo mocne, odczuwamy to zwłaszcza po zimnej nocy. Ścieżki wiodą stromo. Zrobiliśmy 20 km, a wydaje nam się, jakbyśmy się nic nie posunęli do przodu.
Rano brakuje czterdziestu tragarzy. Można to było przewidzieć. Nie pomogły nasze obietnice i przezorność. Nie mogliśmy ich przecież na noc związać. Zostali zaangażowani, aby dotrzeć z nami do króla. Bali się jednak, by ich nie spotkała kara za to, że nam w tym pomagają. Król nie chce widzieć u siebie zbyt wielu Europejczyków, zwłaszcza tego typu, co my - misjonarzy. Tak to na ogół bywa, że nie władcy są tymi, którzy pierwsi przyjmują chrześcijaństwo,
Przymusowy postój, brak tragarzy. Jednym z powodów ich ucieczki jest głód panujący w tym rejonie. Ludzie, których spotykamy, wyglądają jak prawdziwe szkielety. Nie mają dość siły, aby unieść ciężary. Nawet trzech nie radzi sobie z jednym bagażem.
Po obiedzie spotkaliśmy koło namiotu dwunastoletnie osierocona dziecko, którego głowa wydaje się być tak duża, jak tułów. Nie ma matki ani ojca. Prosi nas o jedzenie i coś do okrycia. Przygarnęliśmy je i nakarmiliśmy. Odzież dostanie jutro.
Około pół do dziesiątej tragarze są w komplecie. Maszerujemy 16 kilometrów w kierunku północno-wschodnim, okrążając jezioro. Ciężko jest ciągle wspinać się i schodzić. W tej sytuacji moja noga nie może się wyleczyć. Wszystkim brak sił. Współbracia mają gorączkę.
Brat Anzelm przybył do obozu o osiemnastej trzydzieści. Szczęście, że mógł jeszcze iść o własnych siłach. Gdyby go trzeba było dzisiaj nieść, mógłby wpaść w przepaść razem z hamakiem i tragarzami. Aż trudno uwierzyć, że nic nikomu się nie przydarzyło. Tylko stary osioł brata Anzelma nie miał szczęścia. Widziałem go, jak pierwszy raz się pośliznął. Ośmiu mężczyzn nie mogło go wyciągnąć na ścieżkę i trzeba mu było pozwolić stoczyć się w dół. Po dwóch godzinach, gdy już wszystko było dobrze, nasz stary osioł potknął się i stoczył w trzydziestometrową przepaść. Stało się to w mgnieniu oka. Odzyskaliśmy tylko uzdę.
Mamy ze sobą cztery krowy, które lepiej sobie radzą w górach niż na bagnach. Ich cielaki zdechły. Chociaż nie znamy tego terenu, zostawiliśmy nasze krowy pod opieką szefa wioski. Nasi ojcowie zabiorą je, jak już zamieszkają gdzieś na stałe. Te biedne zwierzęta od jakiegoś czasu nie dają mleka. Litość brała, gdy widzieliśmy je wlokące się do obozu, gdy zapadał zmrok. Zostawiliśmy je, bo czekała nas przeprawa przez góry. Miejscami można zobaczyć całe zbocza gór pokryte ziołami. Dawniej musiały tu być bardzo liczne stada. W istocie, kiedy nam mówiono o Rwandzie, to często właśnie w tym kontekście. Od pomoru w r. 1890 bydła jest mało. Od trzech dni spotykamy zniszczone przez szarańczę pola uprawne i pastwiska. Na tym terenie uprawia się specjalny rodzaj zboża o wysokości jednego metra. Na jednej łodydze znajduje się cztery lub pięć kłosów. Z jednego nasiona może wyrosnąć kilka pędów. Ziarno jest małe i twarde, ale daje dobrą mąkę.
Kończymy etap, skrócony z powodu choroby brata. Przebyliśmy tylko sześć kilometrów. Musieliśmy się zatrzymać, bo następny odcinek będzie dość długi i w terenie niezaludnionym. Ponieważ nie jesteśmy zbytnio zmęczeni, wchodzimy na pobliskie wzgórze i korzystając z dobrej widoczności chcemy zobaczyć pasmo wulkanów. Według Götzena winno tam być pięć czy sześć ostrych szczytów od zachodu na wschód. Przed pięciu laty hrabia Götzen zdobył jeden z nich. Dymił on w dzień, a w nocy rozświetlał cały horyzont. Góry od 4 do 5 tysięcy metrów znajdują się o dziesięć dni drogi stąd.
Dostrzegamy tymczasem jeden ze szczytów w formie ściętego stożka. To musi być Mfumbiro, najbardziej wysunięty na wschód wulkan, którego krater zamienił się w jezioro o średnicy 2 km. Cały ten łańcuch wulkanów, z którego jedne są wygasłe, inne czynne, zaopatruje w wodę wszystkie rzeki wpadające do Kivu.
Kivu jest jednym z najwyżej położonych znanych nam dotąd jezior. Już Wam chyba pisałem, że pośród licznych jezior, które są tutaj, Kivu jest jedynym, gdzie nie ma ani hipopotamów, ani krokodyli. Nie ma tu chyba wiele ryb, bośmy dotąd nie spotkali rybaków.
Dziś dopiero w południe możemy zwinąć obóz i ruszyć w drogę. Wszystko to z braku tragarzy. Co za męka, gdy trzeba wędrować w takich warunkach i jakiej trzeba cierpliwości. Rekrutacja tragarzy wymaga perswazji i ubrań jako podarunków. Gdy dotrzemy do celu, nie zostanie nam już nic z prowiantu ani z potrzebnych rzeczy, by móc zacząć pracę. W kraju takim jak ten nie można pozostać na granicy, ale trzeba dotrzeć do centrum i zainstalować się w pobliżu króla.
Zostało nam jeszcze pięć lub sześć dni marszu na dotarcie do wybranego przez nas miejsca. Maszerujemy 16 kilometrów, do 16.30. Słońce piecze niemiłosiernie, mimo wysokości na której się znajdujemy - 1900 m n.p.m. Chłodny wiatr wieje tylko na grani.
Żywe szkielety niosące nasz bagaż budzą litość. W Europie zapewne wytoczono by nam za to proces.
Przez każdy wąwóz przepływa strumień, ale brakuje tutaj ziemi pod uprawę. Będzie dobrze, jeśli te góry potrafią wyżywić trzodę. Od kilku dni spotykamy piękne duże paprocie, sięgające 4 metrów. Jest to jedyna ozdoba tych ogołoconych gór.

C.d.n.
Na podstawie: Etudes Rwandaise
Volume XIV, octobre 1980
Université National du Rwanda
Tłum. s. Ewa Małolepsza


Przeczytaj pozostałe odcinki listu biskupa Hirtha:
  • Odcinek pierwszy
  • Odcinek drugi
  • Odcinek trzeci
  • Odcinek czwarty
  • Odcinek szósty
  • Odcinek siódmy
  • Odcinek ósmy
  • Odcinek dziewiąty
  • Odcinek dziesiąty


  • [Spis treści numeru, który czytasz]
    [Skorowidz  tematyczny artykułów]
    [Adopcja Serca  - pomoc dla sierot]
    [Strona główna]      [Napisz do nas]