Znak Ruchu Maitri
MY A TRZECI ŚWIAT
Pismo gdańskiego ośrodka
Ruchu Solidarności z Ubogimi Trzeciego Świata MAITRI
Nr 6 (70), wrzesień 2003

TRĘDOWATY HEMLAL

Wszystko jest jeszcze świeże i bolesne, choć gdy stoję nad grobem Hemlala, dominuje we mnie uczucie wdzięczności do Pana Boga i wielkie zdumienie nad TAJEMNICĄ. Tego ok. 60-letniego mężczyznę, bardzo zniszczonego przez trąd, zobaczyłam po raz pierwszy w ostatnią środę listopada (27.11.02). Przywieźli go do nas jego koledzy z tej samej kolonii dla trędowatych w Durgu. Z ich opowiadań (zawsze coś wymyślają, dodają, malują ciemnymi kolorami, żeby mnie przekonać o konieczności przyjęcia pacjenta) wiem, że mieszkał samotnie, chodził żebrać jak inni, jadał byle co, rzadko sobie gotował, czasem sąsiedzi go dożywiali gorącym posiłkiem, czasem popijał - i tak egzystował od wielu lat. Takie jest życie okaleczonego trędowatego w centralnych Indiach w slumsie na obrzeżu dużego miasta. Podobno dopiero od tygodnia wiedzieli, że jest chory i potrzebuje pomocy lekarskiej.
Na decyzję o przyjęciu Hemlala do naszego ośrodka nie musiałam mieć więcej niż sekundę. Gdy odchylił brudny koc, którym był nakryty z głową, buchnął smród taki, że cofnęłam się o krok. Zdążyłam tylko zarejestrować wielką, ziejącą, cieknącą ranę zamiast prawej połowy twarzy i obrzęk, zaczerwienienie, ciemne plamy martwych tkanek wokół. Chyba pierwszy raz w mojej kilkunastoletniej praktyce tutaj tak zareagowałam. Kilka minut nie mogłam zupełnie stanąć prosto, przeszłam do innego pomieszczenia, by się otrząsnąć. Smród przeniknął na długo do moich nozdrzy, był w całym pokoju. A myśl, że za chwilę będę musiała się nim zająć, opatrzyć go, była trudna do przyjęcia. Poprosiłam mych pomocników, by go trochę umyli, ale wiedziałam, że to zadanie należy nieodwołalnie do mnie; opatrywania tego chorego nie mogę zlecić nikomu. Dobrze, że mam myślących, dobrych pomocników - poza narzędziami, rękawiczkami i fartuchem, wzięli też czepki i maski operacyjne. Spełniły dwa zadania: smród trochę mniej przenikał mi do nosa i chory ani nikt inny nie mógł widzieć mojej twarzy, reakcji na to co widziałam i czego dotykałam. Myślę, że tak wyglądali, chorowali i umierali trędowaci wszystkich nacji w dobie przed antybiotykami; trędowaci, którymi zajmowali się bł. o. Damian na wyspie Malokai, nasz bł. o. Jan Beyzym na Madagaskarze i wszyscy od tysiącleci. Ale dziś? Aż tak? W środku cywilizowanego kraju?
Pierwszą myślą, gdy bliżej już przyjrzałam się ranie, było: jeśli robaki, które zżerały tkanki od środka dostaną się do mózgu - chory zginie. A przecież to tak blisko i tak łatwo mogło się stać poprzez nos, którego prawie nie miał. Przez pierwszy tydzień opatrywałam go dwa razy dziennie, po 2-3 dniach udało się usunąć wszystkie gniazda robaków, martwe tkanki, dużo ropy. Jednocześnie dostawał wysokie dawki antybiotyków, inne potrzebne leki, spał na czystym łóżku, pomagali mu się myć, jeść... Zaczął odżywać.
W najbliższą niedzielę zaczął się Adwent. Mamy zwyczaj modlić się za siebie wzajemnie w tym czasie, losujemy swoje imiona. Kazałam oczywiście dopisać Hemlala, choć wiedziałam, że w jego imieniu ja będę się modlić za kogoś, ale on i tak miał swój wkład cierpienia w przygotowanie do obchodów Narodzenia Jezusa. Bardzo potrzebował wsparcia modlitwy. Jakże byłam zaskoczona i wzruszona, gdy moja 4,5-letnia Patrycja przyniosła mi karteczkę, abym jej odczytała imię osoby, za którą ma się modlić - to był Hemlal! Wiedziałam, miałam pewność: jeśli on będzie żył, to za sprawą modlitwy tego Malucha. Już w zeszłym roku uczyłam ją, jak pamiętać o osobie jej powierzonej: chodziłyśmy razem na króciutką osobistą modlitwę do kaplicy, sama o tym mi przypominała i codziennie o to prosiła. Teraz też tak było. W litanii odpowiedź na wezwania do Matki Bożej (módl się za nami) w języku hindi brzmi: „hamare lije prarthna kar”. Patrycja zmieniła to i konsekwentnie powtarzała „Hemlal ke lije prarthna kar”. Oczywiście musiałam jej powiedzieć, kto to jest, bo nie znała imienia, nie wiedziała, że jest bardzo chory i raz poszłyśmy go odwiedzić - wtedy już obrzęk zszedł i trochę widział na oczy.
Historia choroby, historia zdrowienia, życia i śmierci - to zawsze Boże tajemnice. Hemlal zdrowiał w zdumiewającym tempie. Na święta Bożego Narodzenia był w swej zwyczajnej kondycji sprzed choroby. Oczywiście rana nie mogła się całkowicie zagoić, pod płatem skórnym policzka i resztką nosa była nadal dziura, która nie miała czym się wypełnić, ale była czysta i prawie sucha, pacjent oddychał i jadł normalnie, widział i samodzielnie się poruszał. Miałam nadzieję, że rana pokryje się delikatnym nabłonkiem i tak Hemlal dożyje swoich dni. Zaraz po Nowym Roku już sobie dobrze radził ze wszystkim i poprosił o pozwolenie pójścia do domu. Ponieważ nie było zasadniczych przeszkód, zgodziłam się. Jakoś się zagapiłam, a przecież powinnam była dla Patrycji zrobić mu zdjęcie po leczeniu. To był jej własny, wymodlony STARUSZEK.
Trzy tygodnie później ktoś mnie zawiadomił, że Hemlal przyjechał. Pomyślałam, że teraz zrobię to zdjęcie... Ale on był znów w bardzo złym stanie. Dobrze mi znany zapach gnicia buchnął jak poprzednio; byłam zdruzgotana. Był zbyt słaby i chory, by go pytać, jak to się stało. Czyżby spał na ziemi? Czy nie ma porządnego posłania w domu? Jak znów mogły zagnieździć się robaki; czyżby wszystkie muchy czekały na niego w Durgu, żeby zaatakować po powrocie? Miałam nadzieję, że z pewną wprawą szybko opanujemy sytuację. Obiecałam sobie, że go nie wypuszczę, zanim nie sprawdzę jego warunków domowych, a już na pewno po porze gorącej. Ale tym razem antybiotyki działały jakby wolniej. Hemlal był bardzo słaby. W przeddzień mojego wyjazdu do Bombaju (5.02.) na konferencję lekarską jeszcze go widziałam na nogach. W nocy nagle wystąpiły objawy neurologiczne, pobudzenie, stracił przytomność. Najgorsze przypuszczenie sprzed ponad dwóch miesięcy sprawdziło się: robaki dowierciły się do tkanki mózgowej. Agonia trwała kilka godzin, nie było ratunku. Poprosiłam Księdza o udzielenie warunkowego Chrztu św.; otrzymał imię Piotr. Modliłam się z Patrycją i moimi pomocnikami - tylko tak mogliśmy mu jeszcze pomóc. Zanim ruszyłam w drogę, Hemlal odszedł do Pana. Nie byłam na pogrzebie, ale Patrycja opowiedziała mi wszystko. I teraz co jakiś czas wspomina „swojego” staruszka. Modlitwa niewinnego dziecka wstrzymała tę śmierć na dwa miesiące: przeżył radość Narodzenia Pana, dożył nowego narodzenia w Chrystusie przez wody Chrztu św. Jest to wielka Boża Tajemnica, której dane było mi dotknąć własnymi rękoma, którą zobaczyłam na własne oczy, którą moje serce jest umocnione i ubogacone.
Helena Pyz


[Spis treści numeru, który czytasz]
[Skorowidz  tematyczny artykułów]
[Adopcja Serca  - pomoc dla sierot]
[Strona główna]      [Napisz do nas]