Znak Ruchu Maitri MY A TRZECI ŚWIAT
Pismo gdańskiego ośrodka
Ruchu Solidarności z Ubogimi Trzeciego Świata MAITRI
Nr 1 (30), styczeń 1999

BYŁEM W NIRMAL HRIDAY

      Jacek Wójcik w czasie wakacji 1975 r. wyjechał do Indii. Tam spotkał się z niewyobrażalną nędzą oraz z Matką Teresą i jej dziełem. Jego wyprawa stała się impulsem do powstania Ruchu Maitri. Po powrocie do Warszawy Jacek opisał swój kilkudniowy pobyt w domach Matki Teresy i w slumsach Kalkuty.

Pierwszy raz
przychodzę w piątek. Drogę znajduję łatwo. Każdy przechodzień mówiący po angielsku wie, gdzie przebywa Mother Teresa. Matka wróciła z Rzymu i śpi. Rozmawiam z jej prawą ręką, siostrą Agnieszką. Niska, szczupła Hinduska sprawia wrażenie, jakby odpędzała od Matki natrętną muchę. Zostałem potraktowany jak zwykły turysta. Razem z dwiema Francuzkami otrzymujemy informację o rozkładzie obiektów w Kalkucie. Naprzód jedziemy do Nirmal Shishu Bhawan, czyli domu dziecka. Na górze rzędy łóżeczek, w nich dzieciaki, niektóre z główkami fioletowymi od gencjany, całe w krostach. Obok maleńkie koszyczki. W nich też dzieciaki z główkami zaropiałymi, niektóre główki wielkości mojej pięści. Wszystkie przywiezione albo wprost z ulicy, porzucone przez matki, albo ze szpitali. Siostry karmią je, wycierają zasmarkane nosy, dają kroplówki, opatrują, podcierają pupy. Twarda robota. Na parterze dzieciaki piszcząc podjeżdżają do nas na nocnikach. Nie mogę zrobić zdjęcia, bo gdy widzą aparat skierowany w swoją stronę, odbijają się piętami od podłogi, szybko przysuwają się, łapią za spodnie i wykrzykują radośnie. Coś mnie ściska w gardle. Skrywam wzruszenie. Siostra, która nas oprowadza, mówi, że dziesięcioro z nich wyjeżdża do Francji. Będą adoptowane. Formalności są w toku. Szczęśliwcy!
      Schodzimy po schodach, dzieciaki z góry machają nam - do widzenia, do widzenia! Jedziemy z Francuzkami do Kalighatu, świątyni bogini Kali. W plejadzie bóstw hinduskich zajmuje ona ważną pozycję. Rządzi śmiercią. Kalkuta jest jej miastem. Wszędzie pełno jej świątyniek i kapliczek. Miasto zresztą wzięło od niej nazwę. Wioska nad rzeką Hooghly nazywała się Kalikata. Najczęściej Kali przedstawiana jest z czarną twarzą z trojgiem oczu. Do samej świątyni nie wpuszczają, ale na dziedzińcu można zobaczyć girlandy przepięknych żywych kwiatów, gołąbki czy kózki przeznaczone na ofiarę. Można w ten sposób uprosić boginię o pomyślność dla siebie, dla rodziny, dla biznesu. Widziałem, jak zabija się małe kózki. Wyłamuje im się za życia przednie nogi na grzbiet, wsadza głowę w gilotynę, zamocowuje szpilą i naciąga. Drugi mężczyzna w naciągniętą szyję uderza mieczem. Głowy po obcięciu poruszają się jeszcze kilka minut usiłując beczeć. Pobożni wyznawcy mażą świeżą krwią swoje ramiona, z szacunkiem całują gilotynę. Po odejściu ludzi psy zlizują z ziemi resztki krwi. Widowisko to, przy całym szacunku dla cudzych przekonań, jest obrzydliwe. Chyba przypadek zrządził, że w sypialni tej świątyni, która służyła kiedyś pobożnym pielgrzymom, urządzono "umieralnię". To tutaj Matka Teresa przyciągnęła pierwszego dogorywającego człowieka z ulicy.
      Wewnątrz o tej porze nie ma sióstr. Jest tylko obsługa hinduska. Nie pozwalają robić zdjęć. W rzędach leżą na zwykłych żelaznych łóżkach ludzkie kościotrupy. Uda o grubości moich przedramion. Kości biodrowe ostro zarysowują się pod przykryciem. Żebra na wierzchu. Ten widok znałem tylko ze zdjęć - obozy koncentracyjne. Po raz pierwszy zobaczyłem ich na kalkuckiej ulicy. Tam i tu takie same ludzkie sylwetki. Idziemy na żeńską stronę. Ten sam widok pomnożony o potworne zniekształcenia twarzy, choroby, których istnienia sobie dotąd nie wyobrażałem. Jedna z Francuzek nagle podskakuje. Któraś z pacjentek zsunęła się z łóżka i objęła ją za nogi. "Ona jest niezupełnie" - pokazuje nam inna. Zauważam, że część pacjentów ma tępe, bezmyślne spojrzenie. Widocznie w którymś momencie leżenia na trotuarze, w perspektywie przesuwających się nóg, setek tysięcy nóg, w kurzu ulicznym i plwocinach, po iluś dniach bez pokarmu, coś tam w mózgu się zmienia. Nasze przyglądanie się trwa nie dłużej niż dziesięć minut. Po wyjściu czuję wyraźną ulgę. Nieprawda! Po prostu stamtąd uciekłem!

W sobotę
idę do Shishu Bhawan. Natykam się na siostrę Arpitę. Spełnia tu rolę szefa magazynu. Do zakonu wstąpiła mając osiemnaście lat. Teraz ma dwadzieścia trzy. Pochodzi z bogatej rodziny. Rodzice do tej pory nie mogą się pogodzić z jej decyzją, nie mogą zrozumieć sensu takiego wyboru. "Jak to jest możliwe, że ty, która do tej pory wierzyłaś Brahmie, Sziwie, Wisznu i Kali, wierzysz teraz Chrystusowi?" Niechętnie, zdawkowo mi odpowiada. Mówi tylko, że to nie stało się od razu, ale powoli. Często przerywam jej w pracy. Pytam się czy mnie ma już dosyć. Z miłym uśmiechem odpowiada - "tak".
      Przy wyjściu zderzam się z jakimś człowiekiem. Kobiety przy furtce nie chcą go wpuścić do środka. Przyłącza się do mnie, mówi płynnie po angielsku. "Nie rozumiem dlaczego siostry jednym dają jeść, a drugim nie" - skarży się do mnie. Wracam z nim tylko po to, żeby wyjaśnić sprawę. Może hinduska obsługa przy drzwiach ma swoje sympatie i antypatie? Zanim zdołałem się z kimkolwiek dogadać, przynoszą chleb i dają mu. Przedstawia mi się: "Jestem Arthur Alpin. Mieszkam w slumsach. Chodź do mnie, zobaczysz jak żyję, poznasz moją rodzinę".

Wizyta w slumsach
      Jedziemy tramwajem wzdłuż Park Street, a potem jeszcze 20 minut idziemy. Za torami kolejowymi rozpościera się Kalkuta 46. Murowane, parterowe baraki, pokryte dachówką. Każde mieszkanie składa się z małego pomieszczenia z drzwiami i okienkiem. Cała powierzchnia ok. 10 m2. Jest też światło. Włączają je o zmroku. Właścicielem slumsów jest jakiś biznesmen. Koszt pokoiku 30 rupii miesięcznie - ok. 3,5 dolara. Tyle co pensja służącej w lichej restauracji na prowincji. Proszę, by opowiedział mi historię swego życia.
      Arthur ma ok. 45 lat. Jego ojciec był Chińczykiem, matka Ormianką. Urodził się w Kalkucie, było ich sześcioro. Razem z bratem, który teraz jest w Anglii, skończyli angielską szkołę George's School, a potem Orphanage School. W 1945 r. wyjechali do Wschodniej Afryki, gdzie ojciec dostał pracę. Arthur sam wrócił w 1952 r. do Indii. Przez dwa lata utrzymywał go wuj pracujący w Howrah Railway Quater. Nie miał pracy. By czuć się lepiej, palił haszysz. W r. 1955 wrócili rodzice i utrzymywali go. Tylko raz znalazł roczną pracę w biurze. Celinę poznał w r. 1957 u sióstr. Chodziła do szkoły do osiemnastego roku życia, a potem była 10 lat nauczycielką. Zwolnili ją, gdy była w ciąży z drugim dzieckiem. Teraz, by dalej uczyć, musi odzyskać certyfikat. Nie mogę zrozumieć, na czym polegają jej kłopoty, dlaczego nie może tego zrobić. Po ślubie mieszkali u jej ojca, aż do jego śmierci. Mieszkanie to ojciec wynajmował. To było 5 lat temu. Od tej pory mieszkają tutaj. Mają dwóch synów. Alan, piętnastoletni, mieszka u siostry i chodzi do szkoły. Arnold ma dziesięć lat i też się uczy. Mieszka z rodzicami w tej samej klitce.
      W czasie ich opowiadania obserwuję duże grzęzawisko między chatami, w którym dzieciaki brodzą do kolan, taplają się brudne świnie indyjskie, przypominające nasze dziki, ryjami wynajdując to, czego już nawet tu ludzie nie chcieli zjeść. Smutny, przytłaczający widok. Rozglądam się po ich czterech marnie otynkowanych ścianach. Do spania służą im jakieś połatane szmaty, na których teraz siedzimy. Cały majątek chowają w blaszanej walizce - dokumenty, zdjęcia, książki, zeszyty Arnolda oraz jego mały ołówek, którym to wszystko piszę. Pilnują potem, żebym go oddał. Blaszana walizka jest prawie pusta. Przy drzwiach plastykowy kubełek na wodę - to już wszystko.
      W pewnym momencie Arthur mówi:
- Jesteś naszym gościem, chcielibyśmy cię jakoś przyjąć, ale niestety nie mamy pieniędzy.
- Nic nie szkodzi odpowiadam. - I tak jest mi miło.
- Ale gdybyś dał pieniędzy, moglibyśmy cię przyjąć.
- Ile?
- Dziesięć rupii.
      Arthur wychodzi coś kupić. W międzyczasie Arnold tłumaczy mi, że nie ma teczki do szkoły, że taka teczka kosztuje pięć rupii (przypadkowo wiem, że trzy), i że nie ma pióra. Kręcę głową na znak współczucia, ale udaję, że nie domyślam się o co mu chodzi. Arthur wraca. Oto lista jego zakupów:

indyjska wódka 4 rupie
2 paczki Wiliamsów (dla siebie)3 rupie
2 Coca-cole2 rupie
placki ziemniaczane1 rupia
razem10 rupii

      Przy tym najtańsze papierosy kosztują około 0,4 rupii. Wiliamsów nie wstydzą się palić właściciele hotelików. Powoli zbieram się do wyjścia. Arthur widząc to zaczyna wprost prosić mnie o pomoc, o 20 rupii, które pozwolą mu na otrzymanie trzymiesięcznej pracy. O pieniądze na jutro na jedzenie.
- Jack, you must help us (Jacek, ty musisz nam pomóc).
- Tak, ale muszę być pewien, że pieniądze, które dostaniesz, pójdą na jedzenie dla Arnolda i żony, a nie na wódkę.
      Jest trochę zdziwiony, ale dalej nalega:
- Ty musisz nam pomóc.
      Powołuje się na naszą wspólnotę chrześcijańską, pokazuje obrazy na ścianach i różańce. Różańce są zakurzone, widać, że nie używane, a na ścianach obok Matki Bożej i Chrystusa erotyczne zdjęcia z "World Women's". Wódka na pusty żołądek i haszysz, który przy mnie pali, robią swoje - jest natrętny. Kłamię, że nie mogę mu teraz dać, muszę się spytać przyjaciół, bo mamy wspólne pieniądze. Ubierają się wszyscy troje, idą ze mną prosić natychmiast. Jest już noc, mam duszę na ramieniu idąc z nimi przez slumsy, zresztą Alpin też się boi. Nie pozwala mi oddalić się ani na chwilę. Trzyma mnie prawie za ręke. Kiedy dochodzimy do Park Street, tramwaj jest tak zapchany, że tylko mi udaje się wepchać. Alpinowie na szczęście zostają.
      Opowiadanie Alpina pewnie trzeba podzielić przez trzy. Trudno powiedzieć, co było pierwsze, nędza czy nałóg. Zapamiętałem tylko słowa: "Kiedy byłem jak ty, byłem silny. Teraz mój mózg jest słaby, moje serce jest słabe, moje ciało jest słabe. Płynę". Podwójny policzek dla nas - myślę. Jeden za każdego człowieka żyjącego poniżej przeciętnej, drugi za wyciągniętego w górę i zepchniętego z powrotem. Tak jak w przypadku Alpina.

Niedziela
      Wstaję o piątej, żeby na szóstą zdążyć na mszę do sióstr. Życie na uliczkach dopiero się budzi. Bezdomni podnoszą się z chodników, oddają mocz do rynsztoków, piorą swoje szmaty pod pompami. Zaczynają stukać żaluzje sklepików. Wchodzę do kaplicy bez jednego stołka. Siostry chodzą boso we wszystkich swych domach, a na ulicy wkładają klapki. W czasie mszy siedzi się w kucki. Siostra Agnieszka przynosi dla mnie stołek, stawia przy Matce. Zdecydowanie dziękuję. Msza odprawiana jest po angielsku, w języku tego zakonu. Część sióstr, widocznie zmęczonych nocną pracą, zasypia w trakcie mszy. W czasie Komunii jest mi raźniej niż w kraju, gdzie przeważnie przystępuję do niej w towarzystwie paru starszych pań i dzieciaków. Tu sama prężna młodość. Obserwuję Matkę - twarz poorana głębokimi zmarszczkami, ale jasna, bez cienia zgorzkniałości, którą często przynosi wiek starczy. Myślenie o innych widocznie wypogadza. Modlimy się ze wspólnej książeczki. Matka jest skupiona, ale to nie mistycyzm. Jej modlitwa jest prosta. Po mszy chwilę rozmawiamy o Kościele w Polsce, a potem o paczkach, które przychodzą z naszego kraju. Podobno bardzo dużo. Matka dziękuje. Z przyjemnością mogę jej wręczyć książkę o niej, która u nas niedawno ukazała się w księgarniach. Nie ma czasu na dłuższą rozmowę. Zakon pączkuje. Musi być obecna od czasu do czasu na wszystkich już kontynentach. Proszę o pozwolenie na pracę w ich obiektach, chcę się im przyjrzeć z bliska. Wolno mi.

Przychodzę do "pracy"
tego samego dnia na 20.30 do domu dziecka. Tutaj siostry mają kuchnię, w której każdego dnia gotuje się 4000 posiłków. Jedzenie wydaje z magazynu siostra Arpita. Jedenaście 25-kilogramowych worków. W środku mieszanka ryżu, pokruszonego grochu i bulgar (?) - dar amerykański. Przez noc trzeba to ugotować. W dzień można by przy palenisku wyzionąć ducha. Dwa paleniska na skos pod daszkiem. Kominy wprawdzie są, ale kto by ich używał! I tak są to pierwsze dwa kominy, jakie widzę w całych północnych Indiach. Jeden worek wsypuje się do czterdziestolitrowego gara, dosypuje pół torebki curry i gotuje. Żeby nie przywarło, trzeba mieszać żelazną łopatką wykonując ręką ósemki. Próbuję niezdarnie. Bengalki ze śmiechem wyrywają mi łopatkę. Po pół godzinie leje się z nich pot. Do tego dusi dwutlenek węgla, nie znajdujący łatwego ujścia. Papkę z wierzchu zbiera się i wylewa do wiadra. Wiadrem do stulitrowych zbiorników. Dolewa się wody i tak w kółko, aż do wypełnienia papką całego zbiornika. Jeden worek mieszanki - jeden zbiornik papki. Jako siła niewykwalifikowana służę do przenoszenia kubłów z gorącą papką od kotłów do zbiorników. W przerwach siadamy do herbaty. Miłe i ładne Bengalki częstują mnie. Wodę nalewały tym samym naczyniem, w którym przedtem płukały szmatę do podłogi. Ale jak tu odmówić! Spragniony piję obrzydliwy napój ze smakiem. Nie ma z nami żadnej siostry, tylko dziewięć bengalskich kobiet i ja. Rozmawiamy ze sobą wesoło, one w bengali, ja po polsku. Atmosfera zupełnie swobodna. Po paru godzinach nie krępują się mnie zupełnie: śmieją się, rozpuszczają i czeszą sobie włosy, spią. Ubawiła mnie jedna z nich, od początku przyglądająca się mi badawczo. Widziałem w jej oczach zdziwienie: Jak to? Biały i tu razem z nimi pracuje, nosi kubły - po co? Częstowała mnie herbatą i jakimiś herbatnikami z puszki. Na koniec wręczyła bochenek chleba. Kiedy odmówiłem, była zaskoczona. Chyba wzięła mnie za biednego narkomana, który przyszedł popracować na haszysz!
      Spocony z przyjemnością tulę się do chłodnej maski "Betforda", daru Pawła VI (niestety, ta pośrednia znajomość z Papieżem nie wyszła mi na dobre - łapię anginę i leżę dziesięć dni). Nad ranem snujemy się wszyscy jak muchy. Znudzony chwilową bezczynnością, wyglądam na ulicę przez dziurę w bramie. Chodnik - sypialnia biedaków. Leżą na jakichś brudnych workach. Chłód poranka zmusza ich do otulania się w podarte szmaty. Jeden wstaje, chwiejnym krokiem podchodzi do rynsztoka i oddaje mocz. Potem wraca na swoje miejsce, układa głowę na blaszanej puszce i śpi dalej. Około godz. szóstej paruje jedenaście gotowych kotłów - 1300 litrów papki. Nie próbowałem, jak smakuje. Odganiamy bezczelne wrony, które po prostu wchodzą pod ręce i wykrakują coś w naszą stronę. Wydawanie jedzenia zaczyna się o dziesiątej. Nie mam sił czekać na ten moment, idę spać do hotelu.

Po chorobie przychodzę ponownie
      Tym razem jedziemy na Kalighatu ambulansem, starym, roztrzęsionym jeepem. Kolejne zetknięcie z umieralnią nie jest już tak wstrząsające. Mogę dłużej utrzymać spojrzenie na olbrzymim garbie chłopca leżącego z brzegu, na twarzy kobiety przyrośniętej podbródkiem do piersi jakimś pofałdowanym różowym ciałem. Mogę wytrzymać spojrzenie dziewczyny o twarzy tak zniekształconej, że przypomina twarze potworów zapamiętane z bajek. Kiedy dzisiaj z perspektywy czasu próbuję określić swój stosunek do tych ludzi, to nazwę go chyba strachem. Do większości z nich potem się przyzwyczaiłem i potrafiłem im współczuć. Ale do końca byli tacy, których się po prostu bałem.
      Szefem umieralni jest siostra Lucke, czyli Łukasz. Ładna, chyba piękna. Mogłaby służyć na okładki ilustrowanych magazynów. Ale zamiast kokietować uśmiechem bogatych Europejczyków czy Amerykanów, jest z uśmiechem i pomocą tutaj. Nie mogę jeszcze dzisiaj znaleźć sobie miejsca. W końcu obieram razem z dwiema pacjentkami spory kosz niby-ogórków. Co chwilę wpadają turyści, tak jak i ja pierwszego dnia, by popatrzeć. Jeden pyta szefową, ile osób stąd wraca do życia. "Fifty, fifty" - pada odpowiedź. A więc liczba porządkowa około 32 tysiące w książce wpisowej oznacza, że 16 tysięcy osób wyrwano śmierci. Zaglądam do trupiarni - dziś leżą trzy ciała. Na obu salach umieralni leży około 120 osób w wieku mniej więcej od 15 do 70 lat. Jedni w stanie beznadziejnym, inni biorą kroplówki, są też tacy, co "po ścianie" mogą już iść do toalety. I prawie zupełnie zdrowi, jak Christodas (to jego imię chrześcijańskie, bengalskie brzmi Bola). Ma 22 lata, a od sześciu lat leży w umieralni. Od roku już chodzi do szkoły. Denerwuje mnie jego ciągłe dukanie na głos po angielsku. Słychać go na całej sali. Po żeńskiej stronie zauważyłem maszynę do szycia. Myśli się więc tu nie tylko o dokarmieniu, ale i o tym, co dalej. Poznałem dziś Fedricka. On i Christodas to jedyni katolicy wśród pacjentów. Reszta to muzułmanie i hinduiści. Nikogo się tu zupą nie przekupuje na chrześcijaństwo. Fedrick doskonale zna angielski. A więc znów człowiek zepchnięty w dół? Nie mam czasu na rozmowę, bo trzeba skończyć te ogórki. Robię mu tylko zdjęcia. Siedzący kościotrup. Każe mi zapisać swój adres. Jaki? - myślę - umieralnia? "Później, później" - mówię do niego. Patrzy na mnie smutno. "Musisz koniecznie wziąć mój adres, bo będziesz żałować". Ktoś z obsługi pokazuje mi, że on jest "niezupełnie". Nie wziąłem adresu od Fedricka i żałowałem tego, kiedy dwa dni później widziałem go w agonii. Przy łóżku dymiły kadzidła. Zwilżano mu usta wodą. Wybacz, Fedricku!
      Przed wyjściem siostry modlą się wspólnie przed kapliczką Matki Bożej. Do złudzenia przypomina ona kapliczkę bogini Kali, stojącą na placu przed umieralnią. Co czują te siostry, noszące nieraz ślady po kolczykach w nosie i wytatuowaną plamkę na czole? Co czują stojąc przed tą kapliczką, jak rozumieją Chrystusa? Nieodgadniona tajemnica dla kogoś, kto od małego patrzył na obrazy w kościołach. A zresztą czy to ważne? To, co robią, świadczy o nich najlepiej. Jeepem wracamy na Circular Road. Brązowe twarze połyskują w świetle mijanych latarń i tworzą piękny kontrast z bielą sari - habitów. Szmer odmawianego wspólnie różańca wytwarza nastrój wspólnoty. Zupełnie jak na spływie, gdzieś na Wdzydzach, przy ognisku, gdy skończą się już wszystkie piosenki i zostaje tylko szum gałęzi i trzask płonącego chrustu. Wtedy czuje się razem... Umawiamy się na następny dzień.

W poniedziałek
      Rano jadę na Howrah załatwić studencką koncesję na pociąg do Bombaju. Czekając na autobus przy dworcu kupiłem gazetę. Na pierwszej stronie wiadomość o wystrzeleniu przez Indie satelity telekomunikacyjnego. Nie bardzo chce się w to wierzyć, patrząc na kalkucką ulicę. Stoję tak czytając gazetę, gdy przesuwa się do mnie człowiek o dużym tułowiu i głowie, a maleńkich rękach i nogach. Chodzi na czworaka. Twarz ma dziecinną i płaczliwy wyraz. Takim samym głosem prosi mnie o bakszysz. Zasłaniam się gazetą i udaję, że go nie widzę. A potem szybko odchodzę. Już po załatwieniu koncesji stoję na Dalhousie Square. Podchodzi do mnie mała dziewczynka, ma może osiem lat i wyciąga rękę. Bezskutecznie. Myślę nawet o niej, że nie jest taka chuda. W końcu załamuje się. Podchodzi do kupki śmieci leżących w rynsztoku i wygrzebuje stamtąd dwie wyciśnięte połówki cytryny. Wkłada jedną do ust i odchodzi. Po drodze ociera się o krowę. Krowa jakby specjalnie podchodzi do tych samych śmieci i wygrzebuje pyskiem skórkę od bananów. Robi mi się głupio, nie pierwszy i nie ostatni raz. Codziennie rozstrzygałem takie sytuacje na swoją korzyść.
      Do umieralni trafiłem na główny posiłek. Szefowa mówi: "Dziś nie ma już nic do obierania, idź pomagać w karmieniu". Zabieram się do leżącego z brzegu 18-letniego chłopaka, Lalu, muzułmanina. Nie może nawet usiąść. Stawy są zgrubieniami na rękach i nogach. Wkładam mu ostrożnie ryż do ust i łyżką wlewam wodę. Potem jakieś jarzyny, trochę ryby i banana. W pewnym momencie nie chce więcej. Kiedy odchodzę, woła mnie z powrotem i pokazuje coś na migi. Nie wiem o co chodzi, przywołuję szefową. Okazuje się, że Lulu życzył sobie jakieś danie ekstra. Oczywiście życzenie to zostaje nie spełnione. Idę do drugiego Hindusa, koło którego stoi nietknięte jedzenie. Siedzi. Próbuję mu włożyć ryż do ust. Zaciska wargi. Pokazują mi, żebym mu siłą rozwarł szczęki. Pokonuję opór i wpycham łyżkę ryżu. Pluje. "Zostaw go - mówi szefowa - obraził się, nic z tego nie będzie". Jeszcze jeden "niezupełnie". Chorzy powoli kończą. Kto chce, dostaje dokładkę ryżu. Plują na podłogę, chlapią wodą, rozsypują ryż, ktoś się zesikał i mocz spłynął z łóżka kałużą na podłogę. Stąpam ostrożnie, żeby w coś nie wdepnąć i roznoszę wodę. Zaraz po jedzeniu Hindus, który przeszedł przez umieralnię jako pacjent, a teraz jest kimś w rodzaju woźnego, sprząta ten bałagan. Pomagam zbierać blaszane talerze z resztkami. Później plączę się, to pogadam z chorymi, to z siostrami. Jedna z sióstr bardzo mi się podoba. Chcę ją sfotografować. Ucieka przede mną zasłaniając się miednicą. Dopadam ją na wewnętrznym dziedzińcu koło trupiarni. "Matka Teresa kazała mi zrobić tobie zdjęcie" - wołam. "Kłamiesz" - odkrzykuje z uśmiechem. Udaje mi się trafić w odpowiednim momencie. Widząc moje zadowolenie, z udawaną złością rzuca miską i nożem o ziemię i ucieka. Potem oboje śmiejemy się z tego.
      W czasie obiadu wczołgał się do środka jakiś Hindus. Jęcząc żałośnie prosi o coś szefową. Ta jest początkowo twarda, ale w końcu ustępuje. Hindus rozbiera się do naga i siada na basenie. Pluje dookoła siebie na podłogę bardzo obficie. Jęczy i trzyma się za brzuch. Jest podobno stałym pacjentem. Co się podkuruje, to wychodzi, a potem sam wraca. Trzeba zwolnić dla niego łóżko. Szefowa jakiś czas zastanawia się, po czym podchodzi do dobrze wyglądającego pacjenta i zdecydowanie coś mu klaruje w bengali. Ten powoli zbiera cały swój majątek, czyli jakąś szmatę i idzie na wewnętrzny dziedziniec. Po drodze mija przybysza. Uważnie obserwuję tę scenę. Odchodzący i przychodzący. Po prostu nie zwracają na siebie uwagi. Dzisiaj jest duży ruch. Ambulans przywiózł dwóch nowych. Ledwo chodzą przy czyjejś pomocy. Są strzyżeni na łyso i dokładnie myci. Znowu trzeba dla nich zwolnić miejsce. Jeden z pacjentów, już odkarmiony, nie chce zejść ze swojego łóżka. Biorąc go za ręce i nogi razem z woźnym wynosimy go na wewnętrzny dziedziniec. Z dziedzińca podleczeni pacjenci idą do któregoś z domów. Byłem w jednym z nich, niedaleko Kalighatu. Duży budynek, w którym mieszkają pacjenci od dzieciaków po starców. Tu uczą się zawodów. Dzieciaki chodzą do szkół. Tu dopiero wchodzą w życie.

Ostatnia wizyta
      Będąc ostatni raz w umieralni pomagam braciom przy rozdawaniu lekarstw. Bracia chodzą zupełnie w cywilu. Tylko do kieszonki koszuli mają przypięty krzyżyk. Codziennie rano kilku przychodzi do umieralni. Są tu od medycyny. Brat, z którym chodzę rozdając pastylki, jest z Kerali. Mam pewne obawy, że się myli. Każdy chory ma swoją kartę z wypisanym nazwiskiem, religią, wiekiem, numerem łóżka i lekarstwami, które ma przyjmować. Keralczyk wyjmuje drażetki z pudełek, delikatnie stuka w głowę leżącego: "Baba" - zwraca się do starszych i młodszych. "Tak nauczył nas Ghandi - wyjaśnia mi - wszyscy jesteśmy braćmi". Na jego widok otwierają się usta. Wsypuje do nich garść kolorowych drażetek i daje popić wodą. Przy jednym zatrzymujemy się dłużej. Nie chce przyjąć lekarstw. Szamocą się z bratem na łóżku, wypluwa drażetki. W końcu poddaje się. "Nie chce przyjmować leków, bo boi się, że go otrujemy" - ze śmiechem tłumaczy mi brat. W tym samym czasie kto inny robi zastrzyki. Igły nie ma w co wbijać. Wprowadza ją tylko delikatnie pod skórę. Nie mają przecież nawet pośladków; tu, gdzie każdy Europejczyk ma wypukłość, oni mają wgłębienie, na miednicy jest tylko skóra. Koło południa przesunięto Fedricka razem z łóżkiem pod ścianę, pod kapliczkę. Kiedy wychodziłem, miał zamknięte oczy i krótki urywany oddech. Pewnie umarł tego samego dnia. Wracamy - jak zwykle - jeepem do klasztoru. Siostry modlą się - jak zwykle - wspólnie, na głos. Różaniec rwie się co chwila - rozmowy, śmiechy i znowu modlitwa. Daje to w sumie naturalną, swobodną i jednocześnie religijną atmosferę.
      Wieczorem wpadam jeszcze do klasztoru. Matka akurat wyjeżdża do którejś z placówek w głębi kontynentu. Żegnając ją spontanicznie, całą gromadą odprowadzają do samochodu. Widać, że między tymi ludźmi coś istnieje - nieformalne przywiązanie. Rozmawiam z siostrą Anand, co oznacza w języku bengali Wesoła. Jest tu jedną z nielicznych Europejek - Niemką. Ma obsesję wojny; rozmawiamy o ranach, jakie do dziś pozostawiła ona na polskim społeczeństwie, a potem o lekarstwach. Jest tu szefową całej medycyny i ma skończone w tym kierunku studia. Dostaję listę potrzebnych leków. "Nie przysyłajcie innych" - prosi. Podobno przychodzi dużo środków uspokajających, które nie znajdują żadnego zastosowania. Pytam, co jeszcze im jest potrzebne. A więc wszystkie rodzaje zeszytów, przyborów szkolnych. Co roku siostry urządzają Gwiazdkę dla pięciu tysięcy "bogaczy", tych ze slumsów, a więc potrzebne są wszelkie zabawki.
      Otarłem się w Kalkucie o prawdziwe chrześcijaństwo. Tak je sobie wyobrażałem. Spotkałem ludzi, którzy potrafią utożsamić się z nędzą, których dewizą jest m.in. nie służyć bogatym. Spotkałem ludzi, którzy na serio biorą Ewangelię. Czy długo wytrzymają? To zależy również od nas.

Jacek Wójcik
Kalkuta - Bombay - Warszawa 1975


[Spis treści numeru, który czytasz]
[Skorowidz  tematyczny artykułów]
[Strona główna]      [Napisz do nas]