Znak Ruchu Maitri MY A TRZECI ŚWIAT
Pismo gdańskiego ośrodka
Ruchu Solidarności z Ubogimi Trzeciego Świata MAITRI
Nr 7 (26), wrzesień 1998

DZIECI SUDANU

      Sudan to największy kraj afrykański (2,3 mln km2). Zamieszkuje go 29 mln ludzi. Terytorium północnego Sudanu to obszar dawnej Nubii; jej władcy w VIII-VII w. p.n.e. panowali nad całym Egiptem. Dziś Sudan to jeden z najbiedniejszych krajów świata, nękany przez wojnę domową i głód. Roczny dochód statystycznego Sudańczyka wynosi ok. 300 dolarów (1.000 zł), z czego biedni otrzymują nędzny ułamek. To określa tragiczny los większości sudańskich dzieci.

      Wzdłuż Nilu i na południu ziemia jest żyzna. Ale większość kraju to wciąż powiększająca się pustynia. Od ponad 40 lat (z przerwami trwającymi łącznie 11 lat) trwa tam okrutna wojna domowa. Ostatnia faza walk trwa nieprzerwanie od 1983 r. Toczy je wojskowy rząd, opanowany przez fundamentalistów islamskich z arabskiej północy, przeciw chrześcijańskiej i animistycznej ludności południa. Wojna doprowadziła kraj do ruiny. Wielu ludzi ginie z głodu, zwłaszcza na południu i na obrzeżach Chartumu, gdzie w nieludzkich warunkach żyją uchodźcy.
      Sudan jest stale przedmiotem zainteresowania światowych mediów. Donoszą o przymusowej arabizacji i islamizacji, uprawianej zwłaszcza wśród dzieci z obozów uchodźców. 19.06 b.r. korespondent BBC, M. Dawes, pisał o handlu dziećmi z chrześcijańskiego południa. Porywa je finasowana przez rząd milicja, która przeczesuje południe Sudanu. Sprzedawane są jako niewolnicy za równowartość 50 dolarów (ok. 180 zł)! Z kolei organizacja Human Rights Watch donosi o wykorzystywaniu dzieci do walk na południu.
      Ja przedstawię jeszcze inny punkt widzenia. Polska misjonarka, s. Elżbieta Czarnecka, nie wchodząc w polityczne przyczyny i przebieg konfliktu, opowiedziała mi o losie jego ofiar - dzieci, wśród których pracuje.

Kosz pełen jedzenia
      - W Sudanie podczas egzaminu państwowego na koniec szkoły podstawowej młodzież miała odpowiedzieć na kilka pytań do tekstu, w którym - ku naszemu zaskoczeniu - przedstawiono okrutną prawdę o losie Sudańczyków. Tekst mówił o młodzieńcu, który spacerując ulicami miasta słyszy dziecięcy płacz. Podchodzi i widzi matkę gotującą kamienie dla swych głodnych dzieci. Młodzieniec odchodzi, ale po chwili wraca z koszem pełnym jedzenia. Dzieci, które od dawna nie miały takiego posiłku, są szczęśliwe. Nasycone radośnie się bawią, a potem zasypiają.
      W tym tekście wszystko jest prawdziwe, prócz... kosza pełnego jedzenia. W takich warunkach żyje na obrzeżach Chartumu ok. 2,5 miliona ludzi - uchodźców z południa Sudanu. Ale kto ich zliczy? Poza tym nieustannie rodzą się i umierają. Jest taka bieda, że dużo ludzi umiera.
      Tak rozpoczęła swoje opowiadanie s. Elżbieta Czarnecka, salezjanka, która pracuje od 10 lat w parafii Męczenników Ugandyjskich w Hilla Mayo w centrum obozów uchodźców, otaczających Chartum - stolicę Sudanu. Jest ona nauczycielką w szkole katolickiej położonej na terenie parafii.

W obozach uchodźców


Sudan. W obozie uchodźców.
      Wyjeżdżając z Chartumu widzi się wioski - otwarte obozy dla uchodźców: Jeberona, Haj Yousif, Dar Assalam, Gubba, Guttaiya, Jebel Awila oddalony 45 km od stolicy... Tworzą je szałasy sklecone z papierowych worków po cukrze czy mące, szmat, kartonu i patyków, czasem jedno pomieszczenie z gliny. - Ludzie żyją w takich warunkach, że gdy przyjechałam tam 10 lat temu, ogarnęło mnie przerażenie. Wydawało mi się, że to jakiś koszmarny film. W jednym szałasie żyje 10-15 osób, bez higieny, bez wody, bez jedzenia. Ja nadal nie wiem, jak oni potrafią przeżyć. Jeden posiłek dziennie - garść bobu, fasoli czy gotowanego ziarna, to luksus - mówi s. Elżbieta. Może od święta mają coś lepszego. Ale bardzo często nie stać ich nawet na to. Wszystko muszą kupić, bo na tej pustyni nic - nawet chwast - nie wyrośnie. Wszędzie piasek, ani jednego drzewa.
      W szałasach ludzie chronią się przed palącym słońcem - 45OC w cieniu jest przez 9 miesięcy w roku. Przy tym są straszne burze piaskowe: nie pada deszcz, lecz sypie się piasek. - Przez 10 lat mego pobytu w Sudanie pamiętam jeden deszcz rocznie. Tylko w ostatnim roku było trochę więcej opadów - wspomina s. Elżbieta.
      Ziemia należy do państwa i nie wolno jej uprawiać. Zresztą i tak jest to niemożliwe - jest tak twarda, że woda nie wsiąka i musi wyparować. Nie ma też wody pitnej prócz kilku studni, z których rozwożą ją w cysternach zaprzężonych w osły. Ludzie kupują ją w małych ilościach - jedno czy dwa wiaderka muszą starczyć kilkunastoosobowej rodzinie na cały dzień. Na więcej ich nie stać. - Za co ją kupują, nie wiem. My też musimy czasem kupić wodę do szkoły czy dla ludzi. Do niektórych szkół doprowadzono już wodociąg (Kościół się o to stara, ma nawet taki program). Tam ludzie, by wziąć trochę wody, czekają w długich kolejkach po parę godzin. Dlatego łatwiej im wodę kupić.

Dzieci w obozach uchodźców
      Na drogach, na targu, przed domami pełno dzieci. Bawią się i opiekują jedno drugim. Wiele z nich to sieroty, przygarnięte przez kogoś z rodziny. Są i takie, którymi nikt się nie opiekuje. Żebrzą, kradną... Nie wiadomo, czyje są, czy mają w ogóle rodzinę. Powodem jest wojna i migracja ludności.
      Dzieci przychodzą do Chartumu i jeśli w bliższej czy dalszej rodzinie pracuje choć jedna osoba, będą mieć w domu 15-20 dzieci. Czasem łączy ich tylko przynależność plemienna. Praktycznie w każdej rodzinie jest co najmniej jedna sierota. Bywa, że rodzina przygarnie i kilka sierot. Przeciętna rodzina ma 5-7 własnych dzieci. Rodziny mające 3-4 dzieci trafiają się zupełnie wyjątkowo.
      Prawie wszystkie dzieci w obozach to sieroty i półsieroty. Podstawową przyczyną sieroctwa jest wojna. Ludzie na południu giną całymi wioskami. Dlatego w rozsypce uciekają na północ, też do Kenii, do Ugandy. Dzieci uciekające z masą ludzi gubią się. Nie wiedzą, czy ich rodzice żyją. Czasem mówią, że tak, ale nie wiedzą gdzie i od wielu lat ich nie widziały. Nikt nie ma odwagi im powiedzieć, że już nigdy ich nie zobaczą.
      Poza tym ojcowie zabierani są do walk na południe. Dzieci zostają z matką, która musi je utrzymać. Mąż wróci albo nie wróci. Rzadko jednak wraca, a gdy wraca, jest inwalidą wojennym, okaleczonym fizycznie lub chorym psychiczne. Inni giną. Przed wyjazdem się żegnają. Rodziny, w których jest samotny ojciec lub matka, też prócz własnych dzieci mają pod opieką wiele sierot.
      Ogromne żniwo zbierają choroby, najczęściej malaria i tyfus (obecnie obie te choroby występuje równocześnie). Ludzie bardzo często zapadają też na gruźlicę. Państwo nie zabezpiecza darmowej pomocy nawet dla nich, choć teoretycznie powinno. Coraz bardziej szerzy się AIDS, bo ludzie żyją razem w obozach. Też pobieranie próbek krwi do badań na malarię odbywa się w sposób niehigieniczny. Śmiertelność jest niesamowita.
      Wiele sierot urodziło się już w Chartumie. Inne stale przybywają do miasta z terenów ogarniętych wojną i głodem. Przyciąga je nadzieja na lepsze życie. Młodzież marzy o szkole. Najczęściej jednak uciekają przed niebezpieczeństwem. Na południu szczególnie zagrożone są dziewczęta (np. ze strony żołnierzy). Jeżeli rodzice w zdrowszych rodzinach widzą, że córka jest w niebezpieczeństwie, sami wysyłają ją do Chartumu, by była np. z ciotką, nawet jeśli by żyła w strasznej biedzie. Chcą ją w ten sposób uchronić.

"Już dosyć się nauczyłaś"
      Dzieci w nowych rodzinach są traktowane różnie. Nie zawsze jest idealnie. W miarę możliwości dostaną coś do jedzenia i odzież, czyli niezbędne minimum. Ale już rzadko - poza nielicznymi wyjątkami - rodzina zatroszczy się o to, by dziecko poszło do szkoły, chyba że samo o tym pomyśli.
      Mówi s. Elżbieta: - Jeśli dotrzemy do takiej rodziny, wstawiamy się za dzieckiem. Mówimy, że zapłacimy za szkołę albo damy mu ubranko (oczywiście, gdy będą na to środki). Czasem dziecko przyciągnie do nas sprytny kolega. Rodziny zastępcze mają za dużo swoich dzieci, by mogły zapewnić wykształcenie wszystkim. Bieda jest tak straszna, że trudno jest o jedzenie. Zapewnienie jednego posiłku dziennie często przekracza ich możliwości. Nie mają nawet w co się ubrać. Wiele z tych dzieci jest tak zagłodzonych, że nie mają siły dojść do szkoły, nie mają siły siedzieć w ławce przez kilka godzin i słuchać tego, co mówi nauczyciel. W tych warunkach największą troską jest walka o przeżycie. Wiele dzieci żebrze więc na ulicach i prosi o pracę w domach muzułmańskich. Pytane, czy chciałyby pójść do szkoły, zawsze odpowiadają: - " Tak, ale ja muszę pracować. Nie mam ubrania." - ." Gdyby żył mój ojciec, dziś byłbym już w VI klasie." - Jak wróci ojciec z wojny, to pójdę do szkoły"...
      Przyjęcie sieroty do rodziny obciąża edukację własnych dzieci. Nie wszystkie mogą skończyć szkołę. Mówi s. Elżbieta: - Jedna dziewczyna chciała zostać siostrą. Doszła do ostatniej klasy liceum. Wtedy ojciec powiedział: ." Już dosyć się nauczyłaś. Do szkoły pójdzie inne dziecko". Wiele jest takich sytuacji. Serce się kraje, bo nie mam czym opłacić szkołę.

Dzieci ulicy
      Większość dzieci przybywających do Chartumu nie ma oparcia. Nie wiedzą gdzie iść i pozostają na ulicach. Uważny obserwator przejeżdżając w nocy ulicami miasta dostrzeże wiele maleńkich ciał, śpiących w przydrożnych rowach czy przy krawężnikach. Dawniej wydawało się to niemożliwe, gdyż poczucie przynależności do rodziny jest tam bardzo silne. Ale dziś, z powodu tak strasznej biedy, coraz więcej dzieci nie znajduje nikogo, kto by się do nich przyznał.
      Te dzieci żebrzą czy kradną. Za to trafiają do więzień czy obozów - czegoś w rodzaju domów poprawczych. Tam bywa różnie. Są głodne, warunki higieniczne są bardzo trudne. Jak uda im się uciec, znów są na ulicy. Dzieci ulicy prawo uznaje za ." własność" państwa. Praktycznie przejawia się to w tym, że niezależnie od pochodzenia z rodzin chrześcijańskich czy muzułmańskich zawsze są traktowane jak dzieci muzułmańskie. W obozach mają swój rodzaj wykształcenia, polegający zazwyczaj na islamskiej indoktrynacji.
      Czasem dzieci na ulicy mówią, że pracują. Oznacza to, że czekają na okazję, iż ktoś pozwoli im np. umyć samochód czy posprzątać, albo przyjeżdżają do miasta, by po prostu coś użebrać i potem pozostają bez opieki. Czasami też ktoś się nimi " opiekuje" - wykorzystuje je, zabierając to, co użebrzą. Nie wiadomo, co z tymi dziećmi robić.
      Część z nich można by umieścić w rodzinach zastępczych. Ale trzeba im pomóc, by mogły utrzymać sieroty. - Nie zawsze dostawaliby pieniądze - mówi s. Elżbieta. - Kupujemy im żywność czy odzież. Są takie rodziny, które są zdolne i gotowe podjąć się tego.
      Gdyby misjonarze chcieli zająć się dziećmi, nie mają na to pozwolenia. Takie dzieci muszą być przydzielone przez rząd. Zdarza się, że jak urzędnicy zabierają chłopców do obozu, niektórzy się sprzeciwiają. Są wewnętrznie silni. Mówią: " Nie jestem muzułmaninem. Zabijcie mnie, ale ja jestem chrześcijaninem". Wtedy oni nie wiedzą, co robić. Oddają chłopca nam, są to jednak wypadki sporadyczne.
      Misjonarze troszczą się, by dziecko miało lepszą przyszłość. Dzieci uczą się zawodu lub idą do szkoły, a zdolniejsze i ambitniejsze nawet na studia. Wśród chłopców są nawet chętni do zostania kapłanem. - Sudańscy chrześcijanie są dumni ze swej wiary, choć płacą za nią wysoką cenę - mówi s. Elżbieta. - Często przychodzą prosić o krzyżyk na szyję. - " Ale niech będzie duży, by nikt nie podejrzewał, że jestem muzułmaninem" - dodają.

Misjonarze dzieciom
      W Sudanie pracuje trzech polskich misjonarzy: dwie siostry i jeden ksiądz, salezjanie. Zadaniem tych zgromadzeń jest praca wśród najbiedniejszych dzieci i młodzieży.
      - Moim głównym zadaniem jest odpowiedź na najbardziej palące potrzeby ludzi - mówi s. Elżbieta. - Podczas 10-letniego pobytu w Sudanie robiłam wszystko możliwe.


Sudan. Dożywianie zagłodzonych dzieci..
      Jednym z programów pomocy jest dożywianie, gdyż ludzie żyją w bardzo ciężkich warunkach. Pukają często do drzwi sióstr i one same chodzą, aby ich odnaleźć, bo najbiedniejszy zazwyczaj przychodzi na samym końcu. Gdy są już w sytuacji beznadziejnej, wtedy przychodzą czy ktoś ich przyprowadza.
      Siostry prowadzą też program dożywiania zagłodzonych dzieci. Jest tam taki zwyczaj, że matka opiekuje się dzieckiem do drugiego roku życia. Potem opiekuje się nim starszy brat lub siostra. Wtedy to zapomniane maleństwo zapada na różne choroby i zapomina chodzić. Zostaje na nim skóra i kości. Te dzieci od drugiego do piątego roku życia są pod opieką sióstr i jeśli ukończą 5 lat, trafiają do szkoły. - Te małe dzieci, przychodzące do nas, by coś zjeść, mają zawsze ze sobą garnuszek, by zabrać trochę jedzenia do domu - mówi s. Elżbieta. - Czyli jest taka troska: ono ma coś do zjedzenia i jeszcze z tego chce zabrać coś dla rodzeństwa do domu.
      - Opowiem doświadczenie, którego nie mogę zapomnieć. Byłam w jednej wiosce i widzę, że matka gotuje wodę. Mówido mnie: " Siostro, my jeszcze nic nie jedliśmy (a było to pod wieczór). Postawiłam wodę i dzieci myślą, że będzie coś do jedzenia. Niech czekają. Jak się zmęczą czekaniem, to zasną, a jutro może Pan Bóg o nas pomyśli". Po powrocie do domu nie potrafiłam nic przełknąć. Stało mi to przed oczyma i do tej pory często to widzę. Było to typowe zdarzenie.
      Siostry mają też ośrodek zdrowia. Pracują tam tubylczy lekarze i pielęgniarki. W Sudanie białym nie wolno pełnić zawodu pielęgniarki. Władze uważają, że mają swoich ludzi wystarczająco dobrze przygotowanych. - Nie wiem, czy są aż tak dobrze przygotowani, czy też władze obawiają się, że zobaczymy za dużo - mówi s. Elżbieta.
      Siostry też uczą. Dla dzieci z południa nie ma miejsca w szkołach państwowych. Nie spodziewano się takiej liczby uchodźców. Poza tym są to zwykle dzieci chrześijańskie, a segregacja religijna jest tam bardzo ostra. Kościół organizuje więc dla nich szkoły. Są to tylko zacienienia z trzciny cukrowej. W jednej klasie jest 80-90, a czasami i 120 dzieci. Nie ma ścian, widać więc, co się dzieje w innych klasach. Ale dzieci chcą się uczyć.
      Nasze polskie siostry pracują w szkole katolickiej dla dziewcząt. Obok jest podobna szkoła dla chłopców, prowadzona przez księży diecezjalnych. Do obu szkół uczęszcza łącznie ok. 1000 dzieci. Takich szkół dla dzieci z obozów uchodźców jest na obrzeżach Chartumu więcej. Za naukę nie płacą, choć rząd szkół katolickich nie finansuje. Aby mogły chodzić do szkoły, otrzymują jeden posiłek dziennie. Inaczej musiałyby zdobywać pożywienie. Dla wielu z nich jest to jedyny posiłek w ciągu dnia. Po powrocie ze szkoły nie mają co liczyć na inne jedzenie.
      Dzieciom trzeba też zapewnić przybory szkolne i podręczniki. Same nie kupią. Ale sióstr też nie stać na zakup książek dla każdego ucznia. Jedna książka wypada na 5 dzieci, które muszą z niej korzystać wspólnie.
      Opowiada s. Elżbieta: - Nasze dziewczęta są takie, jak na całym świecie. Chcą być piękne, ładnie wyglądać i ubierać się. Pamiętam dziewczynę o imieniu Rosa. Prosiła: " Czy może mi siostra pomóc? Chcę skończyć szkołę." Teraz dziewczęta częściej chcą się uczyć, ale wtedy, 10 lat temu, zdarzało się to rzadko. Myślałam sobie: " Wygląda tak ładnie, elegancko... Wiele dziewcząt tutaj wygląda gorzej i nie proszą o pomoc". Ona chyba wyczuła, że jej za bardzo nie dowierzam. Powiedziała: " Niech Siostra do mnie przyjdzie i zobaczy". Jak poszłam, to mi się płakać chciało, taka tam była bieda. Spytałam, skąd ma tę sukienkę. Odpowiedziała, że pożyczyła od sąsiadów, bo wstydziła się przyjść obdarta do miasta, do sióstr. Starałyśmy się jej pomóc. Jest jednym z naszych marzeń, aby te dziewczęta i chłopcy pokończyli szkoły, by mogli zdobyć jakąś pracę. W tej chwili Sudańczycy z południa nie są przygotowani do podjęcia pracy. Znają tylko narzecze swego plemienia, a językiem państwowym jest arabski. Musi być używany we wszystkich szkołach i urzędach. Aby dostać pracę, należy znać także angielski.
      - Raz spotkałam chłopca, który w szczególny sposób utkwił mi w pamięci - kończy swoje opowiadanie s. Elżbieta. - Mył samochody. Jego ojciec pracuje w ten sam sposób w innym miejscu. Ten chłopiec miał 11 czy 12 lat, a nigdy nie był w szkole. Bardzo chciał się uczyć, ale był już za duży, by zostać przyjętym. Żal mi dzieci, które tak żyją. Czasami wydaje się, że rodzice sami wysyłają je do miasta, by miały możliwość czy to żebrania, czy też uzbierania lub sprzedania czegoś, aby mogły przynieść do domu trochę pieniędzy. Te dzieci potrzebują naszej pomocy, by nie umarły z głodu i by miały zapewnioną lepszą przyszłość.

Co możemy uczynić?
      Wrocławski ośrodek Ruch Solidarności z Ubogimi Trzeciego Świata MAITRI organizuje pomoc dla sudańskich sierot. Obecnie chcemy uruchomić znany już z Rwandy programy pomocy Adopcja Serca. Dzieci chrześcijańskie, by dostać się do szkoły średniej (jej ukończenie to warunek znalezienia pracy i poprawy życia w przyszłości!), muszą osiągnąć wyniki lepsze, niż ich rówieśnicy wyznający islam. Muszą więc mieć podręczniki. Jeden uczeń potrzebuje 5-7 książek, w zależności od klasy. Ale nie stać go nawet na jeden. Możemy w tym pomóc.

Wojciech Zięba


[Spis treści numeru, który czytasz]
[Skorowidz  tematyczny artykułów]
[Strona główna]      [Napisz do nas]