Znak Ruchu Maitri MY A TRZECI ŚWIAT
Pismo gdańskiego ośrodka
Ruchu Solidarności z Ubogimi Trzeciego Świata MAITRI
Nr 7 (17), październik 1997

Z ŻYCIA RWANDY

      O realiach życia codziennego w Rwandzie i związanych z nim problemach opowiada siostra Irena Stachowiak, pallotynka pracującą od 20 lat w Rwandzie. W czasie swego urlopu w Polsce spotykała się z ofiarodawcami i uczestnikami Ruchu Maitri w wielu miejscowościach. Towarzysząc jej w czasie 10-dniowej podróży, zanotowałem wiele interesujących wypowiedzi, które pragnę przekazać czytelnikom. Będą się ukazywać w kolejnych numerach naszej gazetki.

      Jakie warunki naturalne są w Rwandzie? Z czego żyją ludzie?
      Rwandyjczycy to naród, który żyje zasadniczo tylko z uprawy roli. Poza stolicą kraju, Kigali, nie ma tam żadnych fabryk, żadnych zakładów pracy - nie ma nic. Uprawia się np. fasolę. U nas w centralnej Rwandzie można zbierać plony dwa razy w roku, na północy nawet trzy. Brakuje jednak ziemi zdatnej do uprawy. Każdy skrawek jest wykorzystany. Rwandę nazywa się krajem tysiąca wzgórz. Są same góry. Na zboczach zbudowane są maleńkie tarasowate poletka, żeby zatrzymać trochę wody. Co prawda jest bardzo dużo bagien, z których każde potrafiłoby wyżywić nawet 60 tys. ludzi. Przed wojną więźniowie zaczęli je już uprawiać. Trzeba je odwodnić i popracować. Przyszła wojna i wszystko zostało zniszczone. Dalej panuje głód. Ziemi nie ma, a ludzi jest dużo. Teraz jeszcze wiele ludzi przyszło z zagranicy, tak że bez pomocy z zewnątrz ten kraj nie wyżyje. Były minerały, ale najpierw Niemcy kolonizowali ten kraj i wszystko wybrali, potem Belgowie - i nie zostało nic. Uprawiają trochę kawy i herbaty na eksport, ale tylko na północy kraju, gdzie są najlepsze warunki naturalne.
      Są tu resztki lasów dziewiczych, ale tam nie można wejść. W całym kraju lasów nie ma. My się dziwimy, jak ci ludzie żyją, gotują. Wody nie ma. Trzeba iść szukać. Jest to praca dzieci. Od czwartego roku życia dzieci są zobowiązane do pracy. Do nich właśnie należy szukanie wody, nieraz bardzo daleko. Na główce musi przynieść tej wody w garnuszku. Przychodzi całe zalane - mało co zostanie, bo się wyleje po drodze. Wszystko noszą na głowie. Nie mają zamkniętych naczyń czy przykrytych wiaderek. Większe dzieci mają kanistry. Misjonarze próbowali w różnych rejonach dokopać się wody i przygotować studnie, ale do tej pory nie ma ani jednej i nie będzie. Studni tam nie ma, żadnej pompy nie ma. Są bagna i tam są małe strumyczki. Dzieci idą tam szukać wody. Jest kilka ujęć. Niemcy zaczęli przed wojną zakładać ujęcia wody z gór, ze źródeł, ale z powodu wojny nie skończyli. A gdzie skończyli, tam trzeba płacić: za jeden 20-litrowy kanister 10 franków. Ludzie pieniędzy nie mają i dzieci idą po wodę nieraz na cały dzień. Jak trochę przyniosą, to matka nie wie, czy wykorzystać ją do prania, do mycia, czy do gotowania. Z wodą w całej Afryce jest ciężko. Gdy tutaj, w Polsce, gdzieś się woda leje, to nam się serce kraje nad każdą kroplą, która nie jest uszanowana. W Rwandzie dzieci są cały dzień w szkole bez kropli wody, a upał jest do 40-50 stopni. Po prostu nie piją.

      Będąc w Rwandzie widziałem, że ziemia jest podzielona na malutkie poletka...
      Rwanda jest bardzo małym krajem, jak nasze dawne województwo. Ludzi jest bardzo dużo. Może dawniej - 100 lat temu - było mniej ludzi i rodziny miały większy kawałek pola. W Rwandzie jest taki zwyczaj, że żaden chłopak nie może się ożenić, jeżeli nie ma swojej parcelki, na której może postawić dom. Musi zostać starym kawalerem. Chłopcy starają się więc kupić kawałek ziemi za drogie pieniądze. Po ślubie rodzicom przez cały rok nie wolno iść do młodych. Żyją sami. Od razu z kościoła idą do siebie. Warunkiem zawarcia małżeństwa jest własny domek. Dlatego cała Rwanda została podzielona na małe parcelki.

      W Polsce często mówi się o nienawiści między plemionami Tutsi i Hutu, zamieszkującymi Rwandę. Czy daje się ona zauważyć w życiu codziennym?
      Za walczącymi czarnymi ludźmi stoi ten, kto ma broń i zależy mu na tym, żeby ją sprzedać. Obecnie walczące plemiona przedtem żyły razem. I nawet podczas wojny jedni drugich ukrywali: nad sufitem, w wykopanych dziurach, nakrywali szmatami... Też nasze siostry, pochodzące i z Hutu, i z Tutsi, jedne ukrywały drugie (np. w psich budach) i trzymały straż. Wszystkie przeżyły. Niektóre przecierpiały bardzo, ale Opatrzność Boża je uratowała. Chciały przejść do Zairu z jedną polską siostrą. Złapano je jako szpiegów. Stały już nad wykopanym dołem. Kazali im się rozebrać - przed zabiciem rozbierano wszystkie kobiety. W ostatniej chwili przyszedł wojskowy, ale to był kapelan. Znał jedną z sióstr. Pod pozorem ponownego przesłuchania kazał oprawcom odejść. Oni nie mieli nawet broni, tylko narzędzia tortur - młotki, siekiery, motyki. Kapelan schował siostry w autobusie na terenie wojskowym, a na drugi dzień dużym samochodem odwiózł je z powrotem do naszego ośrodka.
      Połowa małżeństw jest mieszanych. Teraz też tak biorą śluby - z obu plemion. Uczą się razem, razem zgodnie żyją. Do kościoła przychodzą i jedni, i drudzy, również razem leczą się. Żołnierze też chorują i leczą się w naszym ośrodku. W wojsku są oba plemiona. W czasie wojny ci, którzy zabijali, byli narkotyzowani, ubierali się okropnie w liście bananowe. Dostawali pieniądze od głowy. Człowiek pod wpływem narkotyku nie wie, co robi. Tutaj wśród zwykłych ludzi nic się nie mówi o plemionach. O tym mówią inni, nie oni. Tak samo dzieci i młodzież. Z obu plemion razem uczą się, modlą i bawią. Znam czarnych bardzo dobrze i kocham ich bardziej niż białych, bo to są bardzo dobrzy ludzie. Tyle lat z nimi jestem i okazali mi wiele dowodów wdzięczności i życzliwości. Niecierpliwie czekam już na chwilę powrotu.

      Wróćmy do codziennych problemów zwykłych ludzi. Gdzie pracują?
      Jeżeli chodzi o pracę, to jej po prostu nie ma. Chodzą, pytają, proszą chociaż o parę godzin pracy, żeby zarobić np. na leczenie chorego dziecka. Taka matka jest bez wyjścia, nikt jej nie da pieniędzy. Nie jest prawdą, że są leniwi. Na każde miejce pracy czeka wiele osób. Ale mogą ją praktycznie dostać tylko u misjonarza. Kupcy i rolnicy zatrudniają członków swojej rodzin. Misje też nie mogą zatrudnić zbyt wielu ludzi. Ale gdy zachoruje któryś ze stałych pracowników misji, wtedy natychmiast przychodzą dziesiątki osób w nadziei, że uda im się popracować na zastępstwie. O pracę proszą też dzieci. Są głodne. Jedzą bez soli. Ja kupuję sól i sieroty dostają ją do garnuszka. Bardzo lubią sól. Jak się dziecku robi zastrzyk, to aby się spokojnie zachowywało, obiecuje się, że dostanie soli na język. Cukier też można kupić. Chore dzieci dostają trochę ryżu i cukru. Czasami nawet bułkę, ale trzeba ją dać w ukryciu, żeby inne nie widziały. Co mogę, to robię i cieszę się, że każdego dnia coś mogę pomóc. Pomagają mi wolontariusze. Nie mam im czym zapłacić, więc daję im trochę fasoli.
      Natomiast ludzie bogaci pracują w urzędach, mają sklepy, pieniądze wywożą za granicę. Chodzą obwieszeni złotem, a biednego człowieka traktują jak powietrze. Są to przeważnie ludzie, którzy przyszli z zagranicy, a więc zwycięzcy rwandyjskiej wojny.

Rozmawiał Wojciech Zięba


[Spis treści numeru, który czytasz]
[Skorowidz  tematyczny artykułów]
[Strona główna]      [Napisz do nas]