Znak Ruchu Maitri MY A TRZECI ŚWIAT
Pismo gdańskiego ośrodka
Ruchu Solidarności z Ubogimi Trzeciego Świata MAITRI
Nr 7 (17), październik 1997

TAK BARDZO CHCIAŁAM GO URATOWAĆ

      Ojciec kilka razy przynosił go do ośrodka zdrowia, trzymając ostrożnie, bo wszędzie miał rany na ciele. Dziecko miało chorobę głodową - kwasiorkor. Przychodzili, brali leki i odchodzili. Mieszkali dość daleko - 8 km od nas.
      Jednego dnia zdecydowałam, by pozostali w ośrodku. Chłopiec po tygodniowej przerwie w leczeniu był nie do poznania. Oczy, ręce, nogi, prawie całe ciało spuchnięte. Włosy odbarwione, koloru szarego. Tułów tworzył jedną masę, brzuch spuchnięty, rozlany, podobny był do "żabiego brzucha". Ojciec chętnie zgodził się na pozostanie w szpitalu do opieki nad synem.
      Z wywiadu dowiedziałem się, że niedawno zmarła mu żona, zostawiając sześcioro dzieci. Chłopczyk, którego przyniósł do nas, ważył zaledwie 10 kg w wieku 6 lat. Nie wyglądał na tyle. Ludzie patrząc na niego mówili, że może mieć najwyżej 3 lata. Ponieważ wydawało mi się, że chłopiec nie dożyje jutra, postanowiłam go ochrzcić, mimo że ojciec jest poganinem. Przy naszej pomocy ojciec wybrał imię dla dziecka: Johani - Jan. Chrzest odbył się w izbie przyjęć. Zebrali się pracownicy, pomodliliśmy się. Potem wypowiadam słowa: "Janie, ja ciebie chrzczę..." Strumienie wody spływają na czoło małego, na jego usta... Janek pije wodę życia, nie rozumiejąc zbytnio, co się wokół niego dzieje.
      Chłopiec pozostawał w łóżku przez wiele dni, bo nie miał siły chodzić. Gdy wchodziłam do sali, witał mnie smutnymi, dużymi oczami. Nie uśmiechał się wcale. Twarz miał podobną do twarzy starca. Rany jego spuchniętego ciała przyciągały chmary much, przed którymi Janek bronił się, jak mógł. Gdy spał, w obronie przed nimi cały się przykrywał. Znajdowałam go wówczas bardzo spoconego. Bardzo często trzeba było go myć. Bardzo tego nie lubił, darł się przy tym tak głośno, jakby go ze skóry obdzierali. Nie lubił także przyjmować leków, szczególnie nivaquiny - leku przeciwko malarii. Wówczas musiały go przytrzymywać trzy osoby. Miał wtedy dużo siły, by się bronić, a gdy nie mógł sobie inaczej poradzić, zaciskał z całej siły usta.
      Pierwsze dni w szpitalu były walką jego życia. Powoli stan zdrowia poprawiał się, chłopiec zaczął jeść i pić. Na jedzenie patrzył z wielkim apetytem, co było jego wielką szansą. Często bowiem zagłodzone, kwasiorkorowe dzieci mają wstręt do jedzenia.
      Po czterodniowym pobycie w szpitalu, w niedzielę, ojciec Janka poszedł do domu przynieść coś do jedzenia dla siebie i dla syna. Całą niedzielę chłopiec czekał na ojca i ciągle płakał, powtarzając słowa: "Dlaczego tatuś zwleka, dlaczego nie przychodzi?". Pocieszałam go mówiąc, że już idzie, że niesie mu jedzenie, prosiłam żeby nie płakał.
      Wreszcie pod wieczór ojciec wrócił. Trzeba było widzieć, jaka wielka była radość Janka! Gdy zauważył ojca w drzwiach, klasnął w dłonie i zawołał: "Papa - tatusiu!" Ojciec ze łzami radości przytulił go do siebie. Nie zapomnę tej sceny. "Kuki watinze? - dlaczego zwlekałeś?" - zapytał Janek. Ojciec pokazał mu, co przyniósł. Były to trzy kolby surowej kukurydzy. Potem zobaczyłam coś, co wprawiło mnie w osłupienie. Ojciec z dzieckiem w ramionach zaczął tańczyć. Patrzyłam na tych biedaków, na ich radość, pokój i szczęście. Pomyślałam wtedy, że ubóstwo czyni człowieka wolnym.
      Trzy dni później, o godz. 10, zawołano mnie do Janka. Miał temperaturę 40 stopni, bardzo ciężko oddychał. Szybko pobrałam mu krew do badania, później podałam leki przeciwgorączkowe i na malarię. Tak bardzo chciałam go uratować. Ojciec nie bardzo wiedział, co ma robić. To brał chłopca na ręce, tuląc go do serca, to znów kładł go do łóżka i okrywał kocem. Czyżby przeczuwał, że są to ostatnie godziny życia jego syna?
      Po południu przyszedł odwiedzić Janka starszy brat. Wszedł, przywitał się z ojcem, a potem z bratem, podając rękę. Zwyczajem Rwandyjczyków zapytał: "Amakuru? - co słychać?" - "Nimeza - dobrze" - odpowiedział ojciec, trzymając na rękach umierającego Janka. Ten otwiera oczy, to znów je zamyka. Serce bije coraz wolniej, oddech jest nieprawidłowy.
      Ojciec bez ruchu trzyma syna na rękach. Janek wodzi po nas zamglonymi oczyma, potem wpatruje się już tylko w ojca. Nagle lekki uśmiech pojawił się na jego ustach, jeszcze jeden oddech i za moment głowa opadła bezwładnie na piersi ojca. Piękne duże oczy Janka zastygły w bezruchu. Zmarł.
      Chwila głębokiej ciszy. Starszy brat szeroko otwartymi oczyma patrzył na śmierć brata. Nie płakał, stał niemy z przerażeniem w oczach.
      Ogarnęło mnie wzruszenie i łzy cisnęły mi się do oczu. Twarz ojca przepełniła się bólem. Ramiona coraz mocniej tuliły do piersi ciało syna. "Yagiye ku Imana - odszedł do Boga" - powiedział ojciec. To nie był slogan, to była jego modlitwa. Bóg objawił mu się w cierpieniu.

Siostra Anna Kołodziejczyk
ze zgromadzenia Sióstr Służek N.M.P. Niepokalanej
misjonarka w Rwandzie


[Spis treści numeru, który czytasz]
[Skorowidz  tematyczny artykułów]
[Strona główna]      [Napisz do nas]